wtorek, 30 kwietnia 2013

Oblivion


       Heh, dawno nie recenzowałem żadnego filmu, bo i dawno w kinie nic nadzwyczajnego nie było. Ostatnio jednak powoli zaczyna się coś dziać, a najbliższe miesiące szykują się dość intensywnie. (więcej: Co nas czeka latem w kinach )
Na start sezonu letnich blockbusterów wybraliśmy się z Kolegami na "Oblivion" z Tomem Cruisem. Nie spodziewałem się fajerwerków ale byłem szczerze ciekaw co reżyser kiepskiego sequela "Tronu" miał do zaoferowania.
    Jest to film science-fiction umiejscowiony fabułą w 2077 roku. Ludzkość przegrała 60 lat wcześniej wojnę z przybyszami z kosmosu. Nasi "ukochani" politycy postanowili zniszczyć najeźdźców atomówkami, a wraz z kosmitami także i przy okazji zniszczono całą planetę, która przestała nadawać się do zamieszkania. Resztki ludzkości schroniły się na stacji Tet, wiszącej nad Ziemią piramidzie. Stamtąd docelowo cywilizacja ma się przenieść na Tytan - księżyc Saturna.
Głównymi bohaterami obrazu Josepha Kosinskiego są Jack Harper (tak wiem, niesamowicie oryginalne nazwisko, prawie jak John Smith lub John Sheppard :P ) - technik obsługujący drony, oraz jego partnerka Victoria - pełni rolę kontroli lotów. Oboje mieszkają w swego rodzaju stacji - willi. Mają tam wszystko czego potrzeba im do życia, a jednocześnie dostają zapasy z Tetu,  z którym są w stałym kontakcie. Drony, które reperuje i sprawdza Jack muszą chronić stacje zbierające wodę i przetwarzające ją na energię potrzebną przyszłym kolonizatorom Tytana. Jest to ważne gdyż kosmici, którzy pozostali na Ziemii cały czas atakują i sabotują urządzenia. Parze zostało 2 tygodnie do zakończenia tury i odlotu. Victoria nie posiada się z radości, zaś bohater grany przez Cruise'a jakby trochę mniej optymistycznie patrzy na cały wylot z - bądź co bądź - domu. Pewnego dnia w sektorze Harpera spada z kosmosu tajemniczy obiekt - kapsuła z komorami kriogenicznymi, w jednej z nich kobieta, którą od jakiegoś czasu Jack widuje w powtarzających się snach. Kto to jest ? Co tam robi ? To są na pewno pytania, na które odpowiedziano w tym filmie. Jeden z największych fabularnych twistów był niestety zdradzony w trailerach, więc śmiało o tym tu napiszę - pokazano "podziemną" armię ludzi, dowodzoną przez Malcolma Beecha (gra Morgan Freeman). Okazuje się, że jednak na planecie ktoś pozostał a ci, których brano za przybyszów z kosmosu (zwanych w filmie 'scavengers') to właśnie tacy rebelianci. Reszty 'twistów' się nie domyśliłem, choć przyznam że ogółem fabuła wypada dość nierówno. Scenariusz filmu jest pełny niedopowiedzeń, luk bądź zwykłych uproszczeń. Miejscami jest świetnie i jest nawet klimat, a miejscami jedzie taniochą i romansidłami sprzedawanymi po 5 zł na dworcach pkp. :/ Zwłaszcza śmierć jednej z postaci, z obowiązkowym kaszlem i uśmiechem (brakło powiewającej flagi USA w tle i Obamy na obrazie na ścianie) na do widzenia. Ogółem fabularnie to jest taki "jednostrzałowiec" - film na jeden raz, do obejrzenia w piątek wieczorem z braku czegoś lepszego.


        To co dla mnie zawsze ważne w kinie s-f, czyli świat przedstawiony. W tym przypadku jest to wada filmu. Często dla mnie to szersze uniwersum ratowało dany obraz, a tutaj jest na odwrót, stworzone uniwersum go dobija wręcz. Jest pustą wydmuszką, kalką kilku innych (Borg ze Star Treka, Matrix, Mad Max itp.). Nie przeszkadza mi sam fakt recyklingu różnych idei s-f ale trzeba umieć to zrobić tak żeby stworzyć z ich połączenia coś świeżego ("Defiance", anyone?) i tutaj tego zdecydowanie zabrakło. Scenografie za to są dobre, to im trzeba przyznać, ale też się nie namęczyli bo raptem jest jeden "posterunek" techników. Za to robi on wrażenie: arcy-nowoczesna willa połączona z garażem dla pojazdów, lądowiskiem, basenem i konsolą kontroli lotu. Całość rzeczywiście imponująca. Same tła i pejzaże planety to po prostu piękne pustkowia, choć przyznam że efekty CGI były w filmie na bardzo wysokim poziomie i nie pamiętam ani jednego fałszu, ani jednej złej sceny, z kiepskimi efektami vfx. A trochę tego było, zwłaszcza przy lotach tym śmiesznym helikopterkiem Harpera. In plus należy zaliczyć także muzykę. Na prawdę kilka jej fragmentów dało się zauważyć i z chęcią posłuchać. Kompozytor wykonał dobrą robotę.
      Aktorstwo jest w najlepszym razie średnie. Tom Cruise jak dla mnie od lat gra tę samą postać. Zresztą powyższe zdanie jest nawet śmiesznie odwzorowane fabularnie (ale spoilował nie będę ;) ). Andrea Risenborough nie miała zbyt wiele do pokazania ale chyba wolałem ją bardziej niż drętwego scjentologa. Olga Kurylenko...po prostu miała tam być i była. Morgan Freeman też raczej zgarnął sakiewkę z wypłatą i tyle. Dziwne że zagrał w sumie w takim średniawym filmie. Warto wymienić też Nikolaia Coster-Waldau (Jaime z "Gry o Tron"), który się przewija 2 razy w tle. Ogółem, żaden z aktorów nie wspiął się na wyżyny swego kunsztu, ot pograli i poszli do domu. 


     Podsumowując, "Oblivion" daleki jest od ideału, oj bardzo daleki. Kiepski scenariusz, pełno "klisz" z innych uniwersów s-f, niezbyt imponujące aktorstwo. Z drugiej zaś strony bardzo dobra muzyka, scenografie i piękne pejzaże Ziemii + CGI na blockbusterowym poziomie. Nie da się ukryć faktu, że pomimo ogólnej słabości byłem umiarkowanie zadowolony z seansu, był to po prostu niezły film, pełen błędów i głupot a jednak dla mnie w ogólnym rozrachunku po prostu niezły, na jeden raz. Ocena 7/10.