poniedziałek, 1 grudnia 2014

Interstellar


     Hmmm....dawno nie było żadnego wpisu, ale też dawno nie było filmu, który warto by zrecenzować. Ostatnio widziana "Furia" była niezłym kawałkiem kina wojennego, lecz niezbyt - w mojej ocenie - rewolucyjnym. "Annabelle" okazała się za to być pomyłką. Rzadko kiedy w finałach horrorów śmieję się na głos, ten film był momentami żenujący.
      Wracając do przedmiotu niniejszej recenzji - w końcu dzieło, które mogę z radością Wam przedstawić. Na Interstellar Nolana czekałem od momentu ogłoszenia. Mój apetyt wzbudzały kolejne newsy o obsadzie, ogólny zarys fabuły oraz fakt, iż jeszcze więcej materiału miało powstać w formacie IMAX. Niestety, nie udało mi się - z powodu wyjazdów na PGA i Hall of Games - zawitać do Poznańskiego IMAXa, więc obejrzałem najnowszą produkcję Nolana w "zwykłym" kinie. Lepiej późno, niż wcale - jak mówi przysłowie.


      Na temat samej historii przedstawionej w filmie ciężko jest zbyt dużo powiedzieć, żeby nie spoilować. Akcja toczy się w niedalekiej przyszłości. Nasza cywilizacja cierpi z powodu przeludnienia i problemów z żywnością. Większość ludzi, w tym główny bohater - Cooper - zostaje zmuszona do bycia farmerami. Cooper jest byłym inżynierem NASA, który wciąż marzy o podróży w gwiazdy, mimo iż jego pracodawca już dawno nie istnieje. W końcu, otrzymuje on od losu okazję. Wyprawa, która ma zaprowadzić go na granice znanego ludzkości wszechświata, służy uratowaniu naszej cywilizacji. Więcej naprawdę nie mogę zdradzić. Jestem w stanie powtórzyć jedynie to, co znamy z oficjalnych opisów, że Interstellar zawiera w sobie sporą dozę tematyki science-fiction, w tym zagadnienia kosmologiczne. Na cele niniejszej recenzji, warto by było co nieco ocenić w scenariuszu filmu. Pewne jest to, że oś fabularna jest podzielona na trzy akty. Każdy kolejny jest coraz bardziej s-f. Mało było momentów, w których bym się nudził, bo akcja została poprowadzona przez reżysera naprawdę dobrze, choć nie jest to kino łatwe i przyjemne. Zwłaszcza dla osób znających prawa fizyki trochę lepiej, niż przeciętny Kowalski. Dla tych ludzi trzeci akt filmu może być bolesny i to jest jeden z moich podstawowych zarzutów, gdyż od Christophera Nolana spodziewałem się jednak czegoś minimalnie więcej. Poza tym - Interstellar to dzieło tak złożone, że jeden seans nie starczy, na pewno to wartościowa historia.
       Jednym z najmocniejszych punktów filmu, jest obsada. Matthew McConaughey, wcielający się w Coopera, pokazuje swój "McConaissance" w pełni. Kiedy się śmieje, to śmiejemy się wraz z nim, a kiedy płacze, to gardło samo się ściska z żalu. Jego Cooperowi momentami brakuje solidniejszego 'tła', lecz i tak jest to dobrze zagrany bohater. Mam lekki problem z tym, kogo należałoby wymienić w dalszej kolejności, lecz postawiłbym na Jessicę Chastain. Świetnie pokazała emocje swej bohaterki i idealnie zgrała się z Mcconaugheyem, a dla tego filmu to kluczowa relacja. W drugim rzędzie stoi Anna Hathaway, i jej Brand, oraz Michael Caine, choć tego ostatniego widzimy raptem kilkanaście minut. Oboje stworzyli ciekawe charaktery i na pewno miło się znów ogląda powracającą część obsady Batmana.


       Efekty w Interstellar, to - zdawać by się mogło - kluczowa sprawa. Co interesujące, Nolanowi udało się stworzyć dzieło s-f, w którym efekty wizualne są tak mało widoczne, że aż przestają być ważne. To film taki, jakim powinna była być zeszłoroczna Grawitacja. To film, który na pierwszym miejscu stawia zagadkowość kosmosu i przekraczanie ...ostatniej granicy :) W zasadzie teraz zdałem sobie sprawę, że produkcja nawiązuje w pewnym sensie do Star Treka, stawiając ważne pytania pod pozorem kina s-f. Jakość wszelkich CGI, czy efektów specjalnych, jest na topowym poziomie. Nolan słynie z wykorzystywania jak największej ilości scenografii i robienia czego się tylko da, na miejscu, na planie. Widać tę manierę w oszczędności wizualizacji. Porównajcie to chociażby z tegorocznymi Guardiansami od Marvela. To również świetny film, lecz jakże odmienny w podejściu.
      Niestety, mam wrażenie, iż Hans Zimmer tym razem nie stanął na wysokości zadania. O ile w poprzednich współpracach z Nolanem udawało mu się pisać pierwszorzędny soundtrack, o tyle tutaj jakoś ta muzyka zanika, być może przysłonięta ciężarem opowiadanej historii. Nie wiem gdzie leży przyczyna. Na pewno warto za to wspomnieć o udźwiękowieniu, gdyż zostało ono przygotowane z należytą starannością i widać, iż - przynajmniej w tej materii - starano się oddać całkowitą cześć nauce.


     Podsumowując, Interstellar to dość trudne dzieło. To, jak wspomniałem, film, który trzeba obejrzeć ze dwa razy. Im dalej w las, tym więcej science-fiction. Z drugiej strony, całość pokazuje reżysera w bardzo dobrej formie. Produkcja Nolana ma swoje wady, do których należą pewne błędy w przedstawianych prawach fizyki, a także brak solidnej i rozpoznawalnej porcji muzyki. To drobiazgi, które jednak sprawiają, że nadal niedoścignionym szczytem kunsztu tego reżysera pozostaje dla mnie Incepcja. Niemniej jednak, polecam Interstellar każdemu, kto oczekuje mądrego i dobrego kina. Żałuję, że nie miałem okazji go zobaczyć w IMAXie. Oceniam na 8,5/10

wtorek, 5 sierpnia 2014

Guardians of the Galaxy


UWAGA! W recenzji są możliwe SPOILERY! nie będę tym razem ich zakrywał, gdyż będę się musiał odnieść do fabuły i postaci, a nie ma sensu zakrywać 1/3 tekstu.

      Wczoraj byłem w kinie na najnowszej części 2. fazy kinowego uniwersum Marvela (w skrócie, MCU). James Gunn, pod czujnym okiem Kevina Feige, podjął się nie lada zadania. Przenieść na ekrany nie tylko bohaterów słabo znanych nawet wielbicielom komiksów. W dodatku, trzeba w ciągu 1 filmu zrobić z nich drużynę, dobrać im przeciwników, a całość wpasować w szerszy obraz świata budowanego od 6 lat. Wielu sądziło, że to nierealne i Guardiansi nie będą cieszyli się miłością widzów. Nawet samo Marvel Studios zdawało się nie do końca pewne swego. Po ukończeniu produkcji okazało się jednak, że udało się nie tylko uchwycić klimat pierwowzoru, ale także stworzono jeden z najlepiej ocenianych blockbusterów 2014 roku. Takiej okazji przegapić nie mogłem! To mogła być albo totalna porażka, albo totalnie genialne dzieło.
      Zaczynając standardowo, od fabuły - trzeba Wam wiedzieć, że w Guardians of the Galaxy nie zaznacie Starka, nie zaznacie Thora, Kapitana Ameryki, ani nawet wszędobylskiego Agenta Coulsona. Mamy do czynienia z historią w innej części galaktyki. Historią grupy, którą skleciła sama opatrzność. Peter Quill - ziemianin, porwany przez obcych w dzieciństwie, Gamora - zabójczyni na usługach Ronana i Thanosa, Drax - potężny osiłek o dość ciekawej psychice, Groot - chodzące drzewo (miłośnicy Tolkiena powiedzą, że po prostu Ent), potrafiący wymówić tylko 3 wyrazy "I am Groot". No i jest też wisienka na torcie - Rocket, gadający szop. Cała ta zbieranina spotyka się ze sobą właściwie przypadkiem. W epicentrum wydarzeń znajduje się Orb - tajemnicza kula, na którą chętnych jest kilku kupców. Quill aktualnie jest w jej posiadaniu, Gamora chce mu ją zabrać i sprzedać, Rocket i Groot chętnie oddaliby Star-Lorda (pod takim pseudonimem znany jest w galaktyce Peter) najemnikom, którzy wyznaczyli za niego spory okup. A Drax? Spotka wszystkich w więzieniu, do którego trafiają po zamieszkach. Klimat i zawrotne tempo wydarzeń przypomina mocno dawne kino lat 70 i 80tych. Strażników Galaktyki - bo tak ostatecznie zostaną nazwani - połączy jeden cel. Nie mogą dopuścić by w posiadanie kuli wszedł Ronan the Accuser - drugi po władcy Imperium Kree - będący w komitywie z Thanosem. Tak - tym samym ze scenki z Avengers. Otóż, Szalony Gigant pragnie artefaktu będącego w rękach Star-Lorda i w tym celu sprzymiesza się z Ronanem, któremu z kolei zależy na zniszczeniu Xandaru, planety będącej do niedawna w stanie wojny z Kree. Do pomocy, Thanos przydzieli mu swoje dwie przybrane córki - Gamorę i Nebulę. Jedna z nich, jak już się domyślacie, zmienia stronę konfliktu. Podsumowując ten przydługi opis scenariusza, Twórcy starali się tu zmieścić bardzo dużo aspektów, tym samym bardzo wzbogacając kosmiczną część MCU. Tempo akcji jest zawrotne i wręcz PERFEKCYJNIE poukładane. W 2h filmie było może z 5 minut gdy się nudziłem. Co interesujące, jest to bodaj pierwszy w 2. fazie obraz z udanym finałem. A i w 1. partii MCU nie zawsze przecież końcówki były OK. Tutaj udało się Gunnowi wyeliminować tę wadę i stworzył finał godny całej historii. Można oczywiście znaleźć kilka wad, niedociągnięć, kilka zmian w historii bohaterów w stosunku do pierwowzorów, lecz sęk w tym, że cały film jest tak skonstruowany, że widz bawi się wyśmienicie przez 100% czasu i nie ma nawet chwili na jakieś niepotrzebne rozmyślanie nad sensem zdarzeń. W końcu to kino komiksowe! :) Dla mnie fabuła była jedną z lepszych od Marvela. Poza samą konstrukcją scenariusza, najważniejszy jest tutaj humor. Jak przystało na produkcję z MCU - jest pełno gagów, zabawnych sytuacji i ciętych ripost. Jednak w filmie Jamesa Gunna dostajemy ich potrójną ilość. Dosłownie miałem przez niemal cały seans uśmiech od ucha do ucha, dawno nie wychodziłem z kina w takim pozytywnym nastroju. Wszędobylski, inteligentnie poukładany, humor sprawia że na te 2 godziny się kompletnie można wyłączyć.


       Najsilniejszym punktem Guardians of the Galaxy są postaci. Peter Quill to dziecko lat 80tych. Jedyne co mu zostało z dzieciństwa na Ziemii, to miks piosenek na kasecie i stary, poczciwy walkman. Star-Lord, bo taki przyjął pseudonim, to klasyczny rzezimieszek pokroju Hana Solo. Co jakiś czas rzuci celną ripostą, co jakiś czas zbałamuci przygodną kosmitkę, a gdy trzeba to staje się liderem i potrafi wziąć sprawy w swoje ręce. Chris Pratt idealnie wpasował się w rolę. Zwiastuny właśnie stawiały wagę najbardziej na jego postać i szopa. Ten bowiem jest wynikiem eksperymentów genetycznych. Cwaniak, jakich mało, zaprawiony przemytnik, który z wielu opresji wyszedł już obronną ręką. Bradley Cooper, podkładający głos, dokonał czegoś, co potrafi chyba jeszcze tylko Andy Serkis. Tchnął ducha w bohatera całkowicie stworzonego w komputerze. Jego odzywki, celne riposty i dowcipy, to zasługa scenarzystów, lecz to właśnie Cooper dał Rocketowi duszę. Nie ma szopa bez Groota. Stwór z Planety X, to kolejna postać CGI. Tym razem Vin Diesel, który stał się głosem chodzącego drzewa, nie miał teoretycznie za dużo pracy. Właściwie jedną kwestię, powtarzaną bez przerwy. Ale jak on to, drodzy Państwo, zrobił! Każde zdanie "Enta" ma zupełnie inny ładunek emocjonalny i sprawia, że i tak widz podświadomie rozumie Groota tak, jak Han Solo Chewbaccę. Jeśli chcecie próbkę przygód Rocketa i Groota, to znajdźcie komiks, będący preludium do filmu. Czas być może na przedstawienie pani. Gamora, to zielonoskóra zabójczyni, której hart ducha i ciała widać na każdym kroku. A zwłaszcza w scenach walk, które swoją drogą mają świetną choreografię. Zoe Saldana, mimo dość trudnej roli, wycisnęła z niej co się tylko dało i nawet sprawiła, że wątek romantyczny z Quillem nie jest wcale tak rażący jak być powinien. Jej bohaterki naprawdę należy się bać! Tak samo, respekt wypada czuć przed Draxem. To wielkolud o prostym umyśle. Bałem się, że będzie takim drużynowym "tankiem", osiłkiem bez charakteru. Bardziej nie mogłem się pomylić. Dave Bautista, wraz ze scenarzystami, wyciąga na wierzch rzeczy, których nigdy by się po Draxie Niszczycielu spodziewać nie dało. To chyba najbardziej pozytywne zaskoczenie jeśli chodzi o protagonistów.


      Gorzej jest z tymi "złymi". Ronan, funkcjonujący jako główny "bad guy", jest typową taką postacią, żywcem wyjętą z filmu lat 80tych. Rzuca twarde i groźne teksty o zemście, śmierci i zniszczeniu. W mojej opinii mieści się to w konwencji, choć nie da się przeoczyć faktu, że scenarzyści wraz z odtwarzającym rolę Lee Pacem, mogli wyciągnąć z Accusera duuuużo więcej. Największy zawód sprawia Nebula, której "origin story" można było przeczytać w promocyjnym komiksie, wypuszczonym przed premierą filmu. Tak bogata i interesująca postać kobieca, a dostała raptem łącznie z 15 minut i to wszędzie grała niemalże wyłącznie jakieś tła :/ Spore marnotrawstwo. O Thanosie wypada jednak się wypowiadać w samych pozytywach. Szalony Gigant ma nie tylko władczą posturę, lecz także potężny, wzbudzający lęk, głos. Jedyną wadą jest fakt, że tak go mało (oby w 3. fazie było więcej). Zabrakło mi trochę Collectora (w tej roli Benicio Del Toro), którego było jak na lekarstwo, a szkoda bo scenka z Thora 2 zapowiadała dużo ciekawszego bohatera.
      O efektach wizualnych mogę tylko powiedzieć: WOW !! Xandar, Nova Corpse, statek Ronana, Knowhere, tron Thanosa, same sylwetki Guardiansów - wszystkie te elementy mają tak niesamowity i szczególny klimat, taki styl który od razu można rozpoznać. Widać, że niektóre wizualia są wprost żywcem przeniesione z artworków, a takie coś uwielbiam najbardziej! Duże brawa należą się za postać Rocketa, gdyż jego model jest naprawdę na wysokim poziomie! Posiada dość realistyczne futro i to co najważniejsze - oczy, bo to one (poza aktorami) dają zawsze bytom z komputera życie. Nie poszedłem na seans 3D, gdyż produkcja jest tak ciemna, że trójwymiar w systemie Dolby3D zniszczyłby całą przyjemność z oglądania. Powiem więcej, Guardians of the Galaxy jest ciutkę za ciemne nawet jak na 2D.


     Co do soundtracku, to tylko dwa słowa, które dla mnie są synonimem geniuszu: Tyler Bates. Uwielbiam muzykę i dobór utworów w filmach, których dotknie się ten Pan. Jest jak Midas, że przypomnę Watchmenów i Sucker Punch chociażby. Piosenka ze zwiastunów "Hooked on a Feeling" wcale nie jest najlepszą ze ścieżki dźwiękowej. Znalazłbym co najmniej 2-3 równie genialnie wybrane kawałki. To kolejna lista utworów, która będzie mi towarzyszyć długie lata.
      Podsumowując, Guardians of the Galaxy jest dla mnie filmem świetnym! Nie tylko znakomicie bawi, posiada świetnie skonstruowaną fabułę i wreszcie finał godny całej historii. Również są postaci, które trudno było zaprezentować, gdyż są nowe dla wielu widzów, a jednak Twórcy sprawili, że pokochałem Strażników od pierwszej do ostatniej minuty i chcę więcej! W recenzji na portalu "io9" przeczytałem piękne sformułowanie, że ten film zwraca nam część nas samych. Zaiste, mnie zwrócił czystą radość z czasu spędzonego w kinie. Już dawno nie było dzieła, którego nie chciało mi się rozkładać na czynniki pierwsze, gdyż tak byłem nim zajarany! To chyba najlepsza produkcja, jaką w tym roku zobaczyłem! Nie twierdzę, że ten film nie ma wad. Ma ich troszkę - popsute postaci złoczyńców na przykład. Lecz te braki przysłaniane są geniuszem postaci, dialogów, muzyki i wspaniałych widoków. Brawa dla Marvela za tak odważną decyzję, która zwróciła im się z wielką nawiązką. Nie wiem jak wy, ale ja mam ochotę jeszcze raz pójść do kina! Ocena należy się 9,5/10 .

PS: We are Groot! :)

czwartek, 24 lipca 2014

Dawn of the Planet of the Apes


     Od ładnych paru lat WETA z każdym swoim filmem dokonuje ewolucji w dziedzinie efektów wizualnych. "Władca Pierścieni", "King Kong", "Avatar", "Geneza Planety Małp". Właśnie wczoraj miałem okazję oglądać sequel tej ostatniej produkcji. Muszę przyznać, że ze sporym zainteresowaniem oczekiwałem na seans, gdyż ciekawiło mnie co tym razem zaprezentują nam spece z Nowej Zelandii. Na pewno pod tym względem nie zawiodłem się, ale po kolei.
      Fabuła "Ewolucji Planety Małp" - bo taki tytuł nadali polscy tłumacze (angielskie "dawn" tak bardzo oznacza "ewolucję", Panie - Ty widzisz i nie grzmisz??!!! ) - toczy się 10 lat po poprzedniej części. W międzyczasie, pochodząca od małp grypa wybiła 90% ludzkości. Zainteresowanych szczegółami odsyłam na YouTube do cyklu krótkometrażówek, zapełniających 10-letnią lukę. Przez ten czas, małpy niepodzielnie zaczęły panować w lasach, a niedobitki ludzkości chronią się w resztkach opustoszałych miast. Początek filmu jest niczym dokument wyjęty z National Geographic. Widzowie mają okazję obserwować społeczność małp, zarządzaną przez Ceasara - głównego bohatera cyklu. Te nie tylko mają przy sobie prostą broń, polują, ale nawet posiadają własny rodzaj szkoły, gdzie młode mogą uczyć się podstawowych liter! Po jakimś czasie, przenosimy się do najbliższej ludzkiej społeczności - San Francisco. Niedobitki cywilizacji Homo Sapiens potrzebują prądu, a ten może im dać tylko obiekt znajdujący się w centrum terenów kontrolowanych przez małpy. Czy i jak uda się dwóm gatunkom dogadać, to już sami musicie obejrzeć. Ja jedynie odniosę się do ogółu scenariusza. Jest on, w moim odczuciu średni. Przede wszystkim film cierpi na syndrom "środkowej części" - nie ma tak do końca wprowadzenia, a nawet jeśli to jest ono zbyt krótkie. Główna oś opowieści niby pokazuje różnice i podobieństwa między ludźmi a małpami, tylko, że to się czasem strasznie rozmywa i już potem nie wiadomo o co chodziło. Wadą fabuły jest jej nierównomierność - raz mamy napakowane akcją sceny ataku małp, za chwilę strasznie wiele "przegadanych" minut. To, co warto docenić w tej historii, to pokazanie jak niewiele różni nasze gatunki. Sporo scen i ujęć jest tak skonstruowanych, że oglądając Ceasara, czy Kobę widzimy tak naprawdę naszych przywódców - tych dobrych i tych złych. Twórcy postawili właśnie na lustrzane odbicia, mamy historię dwóch rodzin - Ceasara i Malcolma. Obaj dbają o przyszłość swojego potomstwa, swoich kobiet i swoich przyjaciół. Obaj, z przymusu, znaleźli się po innych stronach barykady, a jednak starają się znaleźć rozwiązania, które pozwoliłyby zażegnać konflikt. I tak chyba za dużo już napisałem, najlepiej ten film po prostu zobaczyć. Mnie fabuła średnio przekonała, uważam ją za przeciętny element produkcji.



SPOILER
    Muszę odnieść się jeszcze do kwestii rozwoju cywilizacji małp. Moim zdaniem zaprzepaszczono ogromną szansę pokazania ich jako skróconej wersji naszej własnej historii. Idealnym rozwiązaniem byłoby społeczeństwo na wzór średniowiecznego, z kawalerią, łucznictwem itd. A tutaj, małpy dostają w połowie filmu broń palną i od razu mamy ich "awans" do rangi społeczeństw z karabinami, szkoda wg. mnie. Zabrakło też scenki po napisach, a czekaliśmy z kumplem do ostatnich sekund, wkurzając na pewno całą obsługę kina :P
    Muszę jednak pochwalić Twórców za numer z "zabiciem" Ceasara. Mimo, iż nie wierzyłem, że pozbyliby się kluczowego dla serii aktora, to i tak serce mi stanęło, gdy Ceasar obrywał kulką.
Parę momentów sprawiało, że miałem uczucie "Co ja pacze?" , np. Koba na koniu z dwoma karabinami w rękach....rly??, tudzież Koba w czołgu. Niestety ta groteskowość przyczynia się do obniżenia oceny filmu, bo w jedynce takich głupot nie było.
KONIEC SPOILERA
      Zdecydowanie bardzo dobrym za to, ogłaszam aktorstwo!! Andy Serkis (czyli Ceasar) to mistrz godny oscarów, co udowadniał już nie raz. Jego Ceasar posiada osobowość, posiada duszę, a jednocześnie wciąż...jest małpą ;) Nie trudno zgadnąć, że to właśnie słynny odtwórca Golluma kradnie film. Po piętach depczą mu jednak inni, np. odtwórca roli Koby - Toby Kebell, czy Blue Eyes, syna Ceasara - Nick Thurston. Po stronie Homo Sapiens, aktorzy głównych ról mają, stosunkowo, mniej roboty i też słabiej wypadają. Zawodzi Gary Oldman, który ostatnio gra głównie...Gary'ego Oldmana - takie odnoszę wrażenie. Jednak nie ma co się rozwodzić, bo wiadomo, że wszyscy i tak patrzą praktycznie tylko na "małpią" obsadę, a ta wymiata jeszcze lepiej niż w poprzedniku z 2011 roku.


     Co do efektów wizualnych, to te stoją na najwyższym poziomie. Absolutnie! WETA po raz kolejny udowadnia kto wiedzie prym w produkcjach opartych o vfx. Jaki postęp dokonał się przez 3 lata? Chociażby futra, które wyglądają tutaj jak prawdziwe. Co więcej, ich faktura, wygląd, zmieniają się w zależności czy osobnik jest suchy, czy mokry. Twarze małp i ich oczy, to kolejny element który uległ ewolucji. Jedyne czego im brakuje, to jeszcze lepsza mimika. Jest ona naprawdę dobra i oddaje w pełni gesty aktorów, tylko wciąż czegoś mi tu brakuje. W mojej opinii, małpy z "Dawn of the Planet of the Apes" wychodzą nawet z "uncanny valley", bo rzeczywiście mało spostrzegawcze osoby mogłyby się dać nabrać, że to prawdziwe okazy z zoo, a nie postaci wygenerowane komputerowo. Pod względem innych efektów, compositingu, oświetlenia, to wszystko jest w należytym porządku i na wysokim poziomie, zwłaszcza sceny ze zrujnowanego miasta, Scenografie, wbrew pozorom, są w dużej mierze prawdziwe, film kręcono w plenerach i to widać, znacznie pomaga w urzeczywistnieniu opowiadanej historii. Nie jestem w stanie ocenić wersji 3D, gdyż widziałem zwykłą. Nie czułem potrzeby oglądania tej produkcji w okularach.
      Muzyka Michaela Giacchino podkreśla klimat filmu, choć momentami najwyraźniej ustępuje pola postaciom i ich dźwiękom. Te są świetnie nagrane, zwłaszcza niedokładne i prostackie formowanie słów w wykonaniu małp. Jedynie, przyczepiłbym się tutaj do dziwnego rozwiązania fabularnego, gdyż raz człekokształtne nie mówią na głos nic, by za chwilę rozmawiać pełnymi zdaniami, brak tu konsekwencji.
       Podsumowując, film jest zdecydowanym must-see dla miłośników techniki filmowej, CGI lub fanów wszystkiego, co robi WETA. Tylko, że same efekty to nie wszystko. Pod względem fabuły, wolałem pierwszą część. Wprawdzie, tutaj tragedii nie ma, bo wydźwięk wielu scen jest dość głęboki i widać, że Twórcy nie celowali w zrobienie typowego blockbustera. Niestety, chwilami historia jest zbyt monotonna, a chwilami wchodzi w niepotrzebną groteskę. Przed aktorami chylę za to czoła, bo dokonują rzeczy wspaniałych, które mam nadzieję w końcu zrewolucjonizują spojrzenie na grę motion-capture. W ogólnym rozrachunku "Dawn of the Planet of the Apes" otrzymuje notę 7,5/10.

sobota, 31 maja 2014

X-men: Days of Future Past


       Pora na drugi z wczoraj obejrzanych filmów. Zdecydowanie z tej dwójki lepszy. Przyznam szczerze, że "X-men: First Class", czyli poprzednik, nie porwał mnie za pierwszym razem, dopiero ostatnio sobie go odświeżyłem i doceniłem nie tylko obsadę ale też i dobrze poskładaną fabułę. Co innego w przypadku ostatniego "Wolverine", który zawiódł mnie w sporej mierze. Omawiany poniżej "X-men: Days of Future Past", opierający się na jednej z bardziej znanych komiksowych historii o grupie mutantów, miał ciężkie zadanie. Bryan Singer - reżyser przedsięwzięcia i jednocześnie człowiek odpowiedzialny za filmy ze starej trylogii X-men, jak i za First Class - postawił przed sobą nie lada wyzwanie. Postanowił stworzyć coś, co połączy starą obsadę z nową, jednocześnie będzie zawierało podróże w czasie i naprostuje część z wielu retconów i błędów, które wprowadziły parę lat temu Last Stand i Origins: Wolverine. Cóż, obawiałem się jak to wyjdzie, że się znów zawiodę. Jak się okazuje, całkiem niesłusznie...
       Osią fabuły jest wojna przyszłości pomiędzy resztkami mutantów i ludzkości, a Sentinelami - robotami zwalczającymi mutantów. Profesor X, pogodzony już z Magneto, wspólnymi siłami starają się toczyć wojnę, z góry skazani na porażkę. Towarzyszy im kilka postaci widzianych już w starej trylogii - m.in. Storm, Kitty Pride, Colossus, Wolverine, czy Iceman. Dołączyli też nowi, wcześniej nieznani - Blink, Warpath, Sunspot oraz Bishop. Obecność tego ostatniego jest tu istotna, gdyż w komiksie to właśnie jego przeniesiono w przeszłość. W filmie oddano temu hołd w ten sposób, że jest pierwszym bohaterem, którego Kitty przenosi w czasie, tylko o kilka dni żeby ostrzegał odpowiednio wcześnie przed atakiem Sentineli. Grupa postanawia podjąć ostatnią rozpaczliwą próbę i przeniosą Logana o 50 lat wstecz - do 1973 roku, tuż przed ważnymi wydarzeniami, jakie doprowadziły do powstania Sentineli. W tym celu wybierają sobie odludne miejsce, które stanie się bastionem, gdzie będą ramię w ramię bronić ciała Wolverina, który duchem jest w czasach przeszłych. Przebitki z tej obrony mamy nie raz w ciągu filmu, najwięcej w finale. Trzeba przyznać, że cała choreografia tych walk z robotami jest perfekcyjna, widać że przez lata stawiania oporu, każdy z mutantów, jak i cała grupa razem, dopracowali swoje taktyki i techniki oraz wykorzystanie umiejętności do absolutnej perfekcji !


        Wracając jednak do 1973 roku - Logan musi zjednoczyć Xaviera, który po wydarzeniach z Kuby z 1962 jest psychicznym wrakiem człowieka, wraz z Magneto, który - oskarżany o zabicie Kennedy'ego - został zamknięty w najpilniej na świecie strzeżonej celi, w samym sercu Pentagonu. Mało tego, cała ekipa koniecznie musi powstrzymać Mystique, która zamierza zabić Bolivara Traska - twórcę Sentineli. To właśnie jego śmierć w przyszłości ma doprowadzić do ostatecznego zaakceptowania maszyn do obrony ludzi przed mutantami, a co gorsza - Raven została po morderstwie złapana i jej DNA posłużyło zbudowaniu modeli, które adaptują się do umiejętności danego mutanta, z którym walczą. Ten opis początku fabuły to zaledwie wstęp i czubek góry lodowej. Koniecznie warto zobaczyć film, choćby dla tych wielu scen, które świetnie pokazują predyspozycje poszczególnych jednostek. Najlepszy jest Quicksilver. Pomysł na tego bohatera był GENIALNY, dobrali aktora w dobry sposób, a scena gdy uwalniają Magneto i Quicksilver, którego umiejętnością jest szybkie poruszanie się, biega po ścianach - mistrzostwo świata! Dużą zaletą fabuły jest to, że się rzadko kiedy nudziłem, ciągle coś się dzieje. Minusem zaś to, że niestety sporo z retconów z Last Stand i Origins:Wolverine nadal pozostało niewyjaśnionych. Jest problem z wiekiem Strykera i innych bohaterów, jest sporo retconów odnośnie tego kiedy dokładnie Xavier przestał chodzić, czemu w przyszłości wspomina znajomość z Mystique mimo że w starej trylogii zdawał się jej nie znać itd. Rzeczywiście ci, którzy oczekiwali idealnego rozwiązania spornych kwestii i perfekcyjnego złączenia fabuł ze starą i nową obsadą, mogą się zawieść, lecz jest też pewien plus, o tym i paru dodatkowych kwestiach w spoilerowej sekcji poniżej:
UWAGA SPOILER
       Przede wszystkim, podobało mi się w końcówce to, jak pięknie zresetowano całych X-menów. Twórcy z dwóch wariantów podróży w czasie (albo tworzone są alternatywne linie czasowe albo jest jedna i przeszłość wpływa na przyszłość) wybrali ten drugi, ten trudniejszy. Jednocześnie, dzięki temu w praktyce nie trzeba będzie już wyjaśniać wielu retconów, gdyż powstrzymanie Magneto i Mystique przed zabijaniem doprowadziło do braku wojny z Sentinelami i sprawiło że również cała reszta wydarzeń po 1973 roku przeszła swoisty reset. W samej końcówce widzimy Logana jak wraca do swojego czasu, koło 50 lat wprzód, i widzi wszystkich starych znajomych, Xavier prowadzi szkołę, jest tam nawet - duże zaskoczenie dla mnie bo z plotek nic nie było o tym słychać - Jane Grey, wraz z Cyclopsem! Wydarzeń z trylogii X-men, Origins:Wolverine oraz sequelu w Japonii - nie było! Dzięki temu, Twórcy nie tylko dokonali pewnego oczyszczenia, lecz dają na przyszłość możliwość do epizodycznych ról całej starej obsady. Przecież mają walczyć z Apocalypse, który został pokazany w scence po napisach. A kto wie, czy znów nie będzie to pokazane z dwóch perspektyw czasowych....
KONIEC SPOILERA
W każdym razie, scenariusz filmu, jak na tak wysoko podniesioną poprzeczkę, naprawdę się broni i jest godny podziwu.


      O obsadzie można by pisać osobny artykuł, więc tutaj postaram się tylko krótko pochwalić duety McKellen - Fassbender (obaj: Magneto) i Stewart - McAvoy (Xavier). Zwłaszcza ta druga para. O ile bowiem "First Class" było swoistym 'origin story' głównie dla Magneto, o tyle "Days of Future Past" to narodziny Profesora X. McAvoy jest po prostu dla mnie mistrzem, przeistacza swego bohatera z połamanego psychicznie ćpuna, do będącego siłą spokoju lidera. Cieszy też fakt, że Jennifer Lawrence dostała sporo własnych scen, jej Mystique miała świetne choreografie, zwłaszcza w scenach znanych ze spotów promujących film. Myślę, że świetnie poradziła sobie z rozterkami Raven, która jest pogubiona i nie współpracuje już z nikim. Dużą i MEGA pozytywną niespodzianką jest dla mnie Evan Peters jako Peter Maximoff - Quicksilver. Dostał fajną rolę i fajnie się nią bawił. Chciałbym aby tak samo było z marvelową wersją tej postaci, która ma się pojawić w Avengers 2 i którą niestety gra drewno z Godzilli :/ Również cały wygląd i ogólna prezencja Bishopa sprawiły, że chętnie bym zobaczył tego bohatera ponownie, świetnie go obsadzili.
      Efekty wizualne oczywiście były super! Największe wrażenie robią sceny Quicksilvera, zostały świetnie pomyślane już na poziomie koncepcyjnym, dzięki czemu oglądając to nie da się nie krzyknąć: W O W !!!!!! Drugą pochwałę Twórcy powinni zgarnąć za całość scen w przyszłości i walki z Sentinelami. Zarówno roboty, jak i cała scenografia i mroczne tła, to wszystko jest spójne i daje uczucie, że to rzeczywiście już koniec, ostatni bastion obrony... W 1973 roku, rzeczywiście czuć ten setting - ubrania, samochody, muzyka, fryzury. Myślę, że niewątpliwie należy się też chwała montażystom, gdyż już dawno nie widziałem filmu w 3D, który miałby dobry i dostatecznie powolny montaż. Sama głębia obrazu była bez zarzutów, nie za duża, nie za mała - tak jak powinno być, lecz ciężko tu kogokolwiek chwalić, bo to już pewien standard. Praca kamery w scenach akcji była dobrze zgrana, nie było takiego problemu że nie widać co się dzieje, wszystko można było ze spokojem śledzić.
     Jeśli zaś chodzi o muzykę, jak wspomniałem, rzucają się momentami w uszy kawałki z tamtych lat. Natomiast zdecydowanie dobrze dobrano utwór w scenie z biegającym po kuchni Maximoffem! Poza powyższymi uwagami, raczej nic więcej nie da się napisać o instrumentalnej części soundtracku, choć pewnie jakaś tam była.


     Podsumowując, warto zobaczyć "X-men: Days of Future Past", warto BARDZO! Nawet jeśli nie znamy wcześniejszych epizodów serii, to film nadal jest świetną zabawą, bardzo dobrze poprowadzoną, genialnie obsadzoną, z super-efektami i nowatorskim podejściem. Bryan Singer spełnił swą rolę. Wśród minusów można wymienić pewne sprzeczności w samym scenariuszu, a także brak wyjaśnienia palących kwestii retconów i zmarnowany potencjał - nie pokazano na przykład losów pierwszej szkoły Xaviera, tej przed 1973 rokiem, czy Magneto w Dallas w '63. Za poskładanie tego filmu w taki sposób, że jest obecna stara i nowa obsada, do tego każdy ma swoje miejsce i swoje 5 minut, a wszystko ma sens, należy się bardzo dobra ocena 9/10 .

PS pamiętajcie, żeby zostać do końca napisów - warto! ;)

piątek, 30 maja 2014

Godzilla


      Witam! Po miesiącu nieobecności miałem wczoraj podwójną dawkę kina - Godzillę i X-menów. Zacznijmy od tej pierwszej. Na powrót Króla Potworów oczekiwało wielu fanów od dawien dawna. Wersja z 1998 roku wzbudza co najwyżej politowanie dla osób, które to coś stworzyły, zatem porządnej nie-japońskiej historii z Godzillą brakowało w kinach. Kiedy do czekających na ten film fanów dobiegła informacja, że Twórcy chcą się wzorować bezpośrednio na japońskim pierwowzorze, wszyscy w pewien sposób odetchnęliśmy z ulgą. Pozytywne opinie ze strony samego studia Toho, odpowiedzialnego za klasyczne historie z wielkim potworem, nastrajały optymistycznie i sprawiły, że nie mogłem się już doczekać. W końcu wczoraj mogłem choć na chwilę wrócić do dzieciństwa i kaset VHS.
     Fabułę filmu rozpoczyna seria obrazów, przedstawiająca w telegraficznym skrócie pierwsze spotkania ludzkości z Godzillą i próby jego zabicia przy pomocy ładunków jądrowych. Właściwym zalążkiem historii są wydarzenia z roku 1999, kiedy to naukowcy w czynnej kopalni odkrywają skamieniałe szczątki jakiegoś potężnego stworzenia. Problemem staje się fakt, że wykopy i odwierty obudziły tam coś, co było uśpione od lat. Dr Serizawa ma okazję przebadać dziwny kokon, a pozostałości po drugim wskazują, że niedawno coś stamtąd wyszło w kierunku oceanu. Akcja filmu przenosi się w tym momencie do miasteczka w Japonii. Głowa rodziny - Joe Brody - wraz z małżonką, Sandrą, pracują w elektrowni atomowej. Niestety, tajemnicze wstrząsy niszczą całą infrastrukturę, a w wypadku ginie żona Brody'ego. Po tych zdarzeniach fabuła znów przeskakuje, tym razem o 15 lat. Młody Ford Brody ma już własną rodzinę i mieszka w San Francisco. Ojciec - Joe - dalej nie może się pogodzić z utratą żony i wciąż próbuje się dostać na, odgrodzony teraz, teren elektrowni. Okaże się, że koszmar sprzed lat powróci. Przyczyną wstrząsów kilkanaście lat wcześniej było właśnie dziwne stworzenie, które uwiło sobie gniazdo w Japonii a naukowcy stworzyli wokół zamkniętą strefę i studiują ten nieznany gatunek. W 2014 roku kilkudziesięciometrowa latająca bestia uwalnia się z kokonu i zaczyna siać zamęt, najpierw w miejscu dawnej elektrowni a później przez pacyfik leci w kierunku USA. (bo wszystkie możliwe potwory zawsze lecą do USA, ZAWSZE!) Zapytacie w tym miejscu: A gdzie Godzilla ? No cóż, ten pojawia się po raz pierwszy mniej więcej dopiero w połowie filmu! Wcześniej jest omówione wyżej wprowadzenie i zawiązanie wątków historii. Nie będę opisywał jej całej, gdyż mniej więcej od tego momentu uwolnienia się bestii w Japonii, armia USA biega za latającym potworem, pojawia się też drugi, z kokonu przejętego z kopalni. Po jakimś czasie na scenę wkracza ON - Król. Jak to w klasycznych filmach bywało, Godzilla chce przede wszystkim zniszczyć drapieżniki, a że przy tym rozwali pół miasta, cóż - trudno.... wojsko zaś, jak to wojsko w wielu filmach, strzela do wszystkich wkoło, łącznie z cywilami. Kolejne próby zniszczenia któregokolwiek z gadów(?) spełzają na niczym. Ludzkość musi liczyć, że to Godzilla rozprawi się z napastnikami.


     Tempo fabuły jest średnio dobrze rozłożone. Zaczyna się super, napięcie narasta, tylko w pewnym momencie widz dochodzi do punktu, w którym zaczyna się zastanawiać, czy to aby na pewno jest 'Kaiju movie', a nie rodzinny dramat. Wzorem amerykańskiej klasyki filmów katastroficznych, całość akcji jesteśmy zmuszeni oglądać przez pryzmat zmartwień i dłuuuuugich spojrzeń w dal Forda, a także jego młodej żony, Elle. Przez to w wielu momentach przysypiałem, a zanim akcja dotarła do finałowej bitwy potworów, byłem znużony i to, na co tak cały film czekałem, nie dawało aż tak idealnej satysfakcji. Dużym plusem historii jest fakt, że jako całość oddaje ona w miarę klimat klasycznych filmów z Królem Potworów - jest wstęp z tajemniczą bestią, potwór sieje zamęt w Japonii, pojawia się Godzilla, wojsko strzela do obu stworzeń, nie udaje się ich zniszczyć, Godzilla używa atomowego oddechu, niszczy potwora, wraca do morza. Cały układ fabuły jest super, tylko za mało w tym wszystkim tytułowej postaci a za dużo rodzinnych dramatów. Doliczmy do tego liczne głupoty scenariusza: złapane osoby w strefie zamkniętej nie są wywożone na zewnątrz, tylko do środka, nie wiem po co.... Joe próbuje się dostać latami do swego domu koło elektrowni, co mu się wciąż nie udaje, a przyjeżdża Ford i obaj bez problemu tam docierają, jak?? tego twórcy filmu łaskawie nie chcieli zdradzić... atomówki do zniszczenia potworów wiezie się drogą przecinającą ich szlak, tak jakby nie można tego było zrobić z przeciwnego kierunku, itd..., tak więc idąc do kina trzeba się uzbroić w brak myślenia.
      Aktorstwo, mówiąc krótko - nie powala. Ken Watanabe rzeczywiście coś tam pokazał, chyba jego dr Serizawa wypadł najlepiej, zaraz obok Elizabeth Olsen, która wcielała się w Elle. Można narzekać na rodzinne dramaty ale jedna ze słynnych sióstr pokazała tu, że potrafi grać, nadała swojej bohaterce jakiś sensowny charakter i jej emocje, bezradność i przerażenie było autentycznie widać. Aaron Taylor-Johnson (Ford Brody) to nie aktor, to kawałek drewna i na tym poprzestańmy.... Tak uwielbiany przez fanów Breaking Bad, Bryan Cranston, który wcielił się tu w Joe - moim zdaniem nie miał się czym pochwalić, nie poszalał. Najprawdopodobniej to wina źle napisanej postaci, dość sztampowej.

 
     Efekty za to, rzeczywiście powalają. Sam Godzilla robi wrażenie i widać, że dopracowali tego potwora do perfekcji. Przypomina bardzo klasyczny wygląd i za to chwała producentom. Gorzej mają się obie bestie z kokonów, które są jakieś takie szare, mają bardzo ogólnie nakreślone kształty i nie mają nawet startu do Kaiju z Pacific Rim. Cała reszta filmu - wybuchy, rozwalone miasto - wygląda i prezentuje się dobrze. Nie zauważyłem żadnych błędów technicznych. Widziałem wersję 2D, więc na temat 3D się nie wypowiem.
     Muzyka, jako taka, nie rzuciła się za bardzo w uszy. Pamiętam jeden kawałek który gdzieś w którymś momencie seansu zwrócił moją uwagę. Udźwiękowienie za to, było super! Ryk Godzilli przeraża, to trzeba usłyszeć w kinie! Jednocześnie udało się za pomocą modulowania tego dźwięku w jakiś sposób oddać emocje Króla Potworów, jego zwycięski ryk to co innego niż np. głos bólu.
      Podsumowując, Godzilla - jako 'Kajiu movie' - trochę zawodzi. Przede wszystkim jest za mało samego Króla Potworów. Do tego błędy scenariusza są czasem żałośnie zabawne, lecz można je wybaczyć gdyż cała fabuła w miarę utrzymuje klasyczną konstrukcję znaną z dawnych produkcji Toho. Problemem Twórców było to, że z prostego konceptu filmu o nawalających się potworach próbowali zrobić dramat ludzi wkoło. Godzilla, w przeciwieństwie do fajnego Pacific Rim, udawała coś czym nie jest i nigdy nie będzie. Aktorstwo jest raczej dość słabe, za to efekty dźwiękowe i wizualne oczywiście powalają. Nie żałuję jednak że nie pojechałem do IMAXa bo Godzilla nie była moim zdaniem tego warta. Do kina zaś, z braku lepszych propozycji można się wybrać, żeby choć na tę jedną chwilę poczuć się znów jak tamten dzieciak, oglądający filmy o potworach na VHS. Ocena, chyba trochę naciągana sentymentem do Króla Potworów, 7/10.

wtorek, 29 kwietnia 2014

Jak zgwałcić Marę Jade - napisano: Disney.


       Zbliża się 4 maja ("May the 4th") - święto fanów Gwiezdnych Wojen. Wszyscy zastanawiali się, jaki z tej okazji Disney da nam prezent? Poda obsadę? Ogłosi kolejne projekty? Czy może jeszcze coś nowego i zaskakującego? I w zasadzie to ostatnie miało miejsce, bo oto kilka dni temu dostaliśmy przedwczesny "prezent" od Disneya. Ale wszystko po kolei.
       O przejęciu Lucasfilmu, a wraz z nim praw do marki Gwiezdnych Wojen, przez wytwórnię Walta Disneya słyszał chyba każdy. Nie wiem w jak głębokiej piwnicy trzeba by było w tamtym czasie żyć, żeby o informacja tym nie dotarła do świadomości. Dla przypomnienia, wypowiedziałem się na ten temat szerzej we wpisie na blogu. Od tamtej pory spekulacjom brak końca. Pomijając oczywiste zainteresowanie samym rozwojem wydarzeń wokół nowo powstającej Trylogii, wiele osób zadawało sobie pytanie: a co z Expanded Universe?
      W tym miejscu należałoby pokrótce wyjaśnić czym w ogóle owo Expanded Universe (dalej jako EU) jest. Oprócz filmów w kinach, już od czasu Starej Trylogii wypuszczane były różnego rodzaju powieści opisujące losy postaci w uniwersum - uzupełniając to, co można było obejrzeć na ekranach kin. Przede wszystkim powstały książki przekazujące czytelnikom dalsze losy Luke'a, Lei i Hana, a także ich dzieci. To właśnie główny nurt powieści spod znaku Wojen. Z czasem zaczęły powstawać historie, których akcja toczyła się także przed epizodem IV. Późniejsza premiera Nowej Trylogii część wydarzeń z tych książek na nowo zaprezentowała, w sposób inny niż wcześniej - dokonano tzw. retconu. Przeważnie dostęp do danego uniwersum nie składa się z samej literatury. I tak jest w istocie również w przypadku wyżej opisywanego. Mamy komiksy, seriale (Wojny Klonów, aktualnie do obejrzenia na Netflixie, wypełniają lukę między epizodem II oraz III, też wprowadzono sporo retconów), a także gry. Dobrym przykładem jest tak uwielbiana produkcja BioWare - Knights of the Old Republic. Wydarzenia toczą się tam blisko 4 tys. lat przed Nową Nadzieją. Pokazano tam świat barwny, pełen innych ras a także pełny zagrożeń. Dla mnie to najciekawszy okres w uniwersum Wojen! Niestety, w tworzonym przez Obsidian sequelu gry palce maczał sam George Lucas i kazał powycinać wiele kluczowych elementów, przez co fabuła bardzo ucierpiała. Na szczęście powstały mody odblokowujące wycięte fragmenty i możemy cieszyć się KOTORem 2 w pełni. No właśnie, wszystkie produkty spod znaku Gwiezdnych Wojen wymagały zawsze zgody ich twórcy - Lucasa. W praktyce oznaczało to, że czasem (jak właśnie w przypadku KOTOR 2) odbiorcy byli skazywani na widzi-mi-się reżysera, niekoniecznie przystające do realiów i tego co byłoby najlepsze dla uniwersum. Przez lata panował pewien chronologiczny porządek w kanonie, według którego pierwszeństwo miały filmy (na równi z wszelkimi możliwymi wypowiedziami dodatkowymi Lucasa), po nich seriale, niżej w hierarchii były książki a jeszcze niżej wszelkie prace uważane już za nie należące do kanonu, wciąż jednak związane z marką SW. W tak istniejącym układzie w momencie gdy powstawał na przykład serial "Wojny Klonów" część wydarzeń z napisanych już książek była przedstawiana w zupełnie inny sposób, burząc tym samym pracę autorów powieści. Wprowadzało to często zamieszanie i (zrozumiały) shitstorm wśród fanów.


      Wraz z przejściem Lucasfilm pod egidę Disneya i ogłoszeniem Epizodów VII-IX powstało zasadnicze pytanie: co teraz z kanonem? Przecież świat Gwiezdnych Wojen jest już tak rozbudowany, a losy rodzin Solo i Skywalker tak szeroko opisany w książkach i innych źródłach, że ciężko będzie twórcom filmów się w to wpasować. 6 stycznia 2014 roku na Twitterze Leland Chee - tzw. 'Keeper of the Holocron' odpowiadający za bazę danych kanonu Gwiezdnych Wojen - zaćwierkał . Z tej, oraz wypowiedzi innych osób powiązanych z uniwersum wynikł fakt, że Disney stworzył "komisję" ludzi (głównie pisarzy), która ma ujednolicić kanon i przygotować go pod nadchodzące filmy. Wszyscy się cieszyli, tłumy wiwatowały, sporo osób czekało z nadzieją, niewiele mniej również ze strachem - co dalej będzie? Co wyrzucą? Co zostanie? Tym bardziej gdy ogłoszono iż epizod VII ma się toczyć 34 lata po Bitwie o Yavin (inaczej: po Nowej Nadziei). Dawało to sporą szansę, że kanon zostanie utrzymany przy niewielkich stosunkowo zmianach. Ciekawie na ten temat wypowiedział się w swojej prelekcji na Pyrkonie z-ca redaktora naczelnego Hatak.pl - Adam Siennica - wielki fan Gwiezdnych Wojen. Był on zdania, iż jakieś korekty w kanonie być po prostu muszą (np. przywrócenie Chewbacci, którego w książkach uśmiercono) bo jakąś swobodę twórcy filmów mieć muszą, lecz że nie powinny być raczej wielkie zmiany i że Disney powinien uszanować fanów, którzy przez tyle lat żyli tym światem. Podaję tutaj tę wypowiedź jako przykład bo sam się z nią w 100% zgadzam.


      Przechodząc do sedna niniejszego wpisu - 25 kwietnia wytwórnia wyruchała wszystkich nas w dupę. Może to dość mocne słowa ale inaczej nie da się tego nazwać. Dla tych, którym nie chce się czytać - zostało ogłoszone (przypominam - po ponad 4 miesiącach pracy nad kanonem!), że jedyny kanon, którego się zamierzają trzymać to filmy + seriale. Reszta, czyli: książki, komiksy, gry itp. jest fajna i będzie służyła jako źródło inspiracji dla twórców....... Co to w praktyce oznacza? Ano to, że prawie całe Expanded Universe jest uznane za nieważne, nigdy się nie wydarzyło a w najlepszym razie jest takim fajnym fan-fiction. Ja sam nie zagłębiałem się w EU aż tak mocno. Oprócz gry w KOTORy, czytałem kiedyś książkę "Episode I: Phantom Menace", jakiś czas temu "Revan" a na półce czeka od paru miesięcy Trylogia Bane'a. Nie wiem w zasadzie co z tą ostatnią pozycją począć, bo przecież nie należy już do świata Wojen. Szanowna "komisja" od kanonu postanowiła pójść po najmniejszej linii oporu. Bo łatwiej jest wyzerować wszystko niż wpasować scenariusze filmów do istniejącego uniwersum. Rozumiałbym jakieś zmiany, nawet kilka większych. Były one potrzebne by dać wolność scenarzystom. Lecz całkowite wymazanie?! Dla tych, którzy mają wątpliwość co do interpretacji słów Lucasfilm: zwróćcie uwagę, jakiego nazewnictwa używają - Nowy Kanon itd. Od teraz wydawane książki będą zgodne z Nowym Kanonem, ergo - Stary jest stary i w ogóle 'be'. Jak mają się poczuć ludzie, którzy od 30 lat chłoną każdą możliwą książkę, komiks i grę z ich ulubionej marki? Jak mają się poczuć osoby, które zostały na przykład niedawno przekonane do EU tylko po to, by się okazało że tego już nie ma. Tzn. jest na półkach i w księgarniach i będzie drukowane, lecz już nie staje się elementem kanonu, nie opowiada historii Skywalkera z filmów tylko jakiegoś innego, z alternatywnego uniwersum może? W ten jakże prosty sposób Disney nasrał sam pod siebie, bo z miejsca ruszyły akcje protestacyjne fanów, spamowanie facebooka itd. Moderacja oficjalnego profilu wytwórni robi to co każde chore korpo - kasuje niewygodne posty, udając że wszyscy są happy, ptaszki śpiewają tralalala. Z zainteresowaniem będę śledził jak się potoczy dalej ta PRowa szopka, bo nie mam wątpliwości że wytwórnia myśli teraz jak tu się zachować i że nie mają chyba żadnego pomysłu, więc udają że wszystko gra.
      Najgorszy w tym wszystkim jest fakt (bo to nie gdybanie, to moi drodzy jest fakt!), że zagorzali miłośnicy EU i tak stanowią jakiś odsetek docelowego targetu nowo powstającej Trylogii, że Disney już sobie to dawno obliczył i hajs im się jak najbardziej będzie zgadzał, choćbyśmy nawet wszyscy odmówili pójścia do kin czy kupienia czegokolwiek z logiem SW. Fani pokrzyczą trochę i im się znudzi a chmary dzieciaków i tak kupią zabawki, gierki i książki, filmy zarobią prawdopodobnie miliardy $ - takie będą przerażające realia. Ja od razu nie będę oszukiwał nikogo - i tak pójdę do kina, może i ze 2 razy nawet. Ale niesmak gdzieś w głębi duszy pozostanie....

PS: w trakcie pisania tego posta ogłoszono oficjalnie obsadę Ep. VII - Andy Serkis jest! wielkie zaskoczenie in plus jak dla mnie
pS2: wiem, że przy rozmowach na wyżej opisywany temat przewija się nazwisko JJ Abramsa oraz tego co zrobił z uniwersum Star Treka, lecz IMO jest to temat na osobny wpis, takowy pewnie powstanie w najbliższych dniach

sobota, 19 kwietnia 2014

Captain America 2: Winter Soldier


        Nie wnikając w zbędne szczegóły - jakieś fatum krążyło nad wyjściem na Winter Soldiera. W końcu, prawie 3 tygodnie po premierze, udało się! Tym bardziej nie mogłem się doczekać, gdyż recenzje filmu były bardzo pozytywne, nazywając ten epizod MCU (dla przypomnienia Marvel Cinematic Universe) jako swego rodzaju "game-changer", wywracający porządek kinowego uniwersum. Czy rzeczywiście tak było i jaką tytułowy Winter Soldier odegrał w tym rolę, dowiecie się Moi Drodzy z poniższego tekstu.
       Zacznijmy od fabuły. Akcja filmu na samym początku podąża za członkami SHIELD, którzy mają za zadanie odbić z rąk terrorystów zakładników z frachtowca "Lemurian Star". Byłaby to rutynowa misja wspomnianej organizacji, gdyby nie fakt że bierze w niej także udział Natasha Romanoff (aka Czarna Wdowa) oraz we własnej osobie....no nie zgadlibyście! Sam Kapitan Ameryka! ;) Jak to w przypadku SHIELD zazwyczaj bywa, nic nie jest takim jakim sie wydaje i okazuje się że misja ma również podtekst - Wdowa ma po cichu skopiować dane ważne dla światowego ładu. Od tego momentu bardzo ważnym motorem napędowym całej historii zaczynają być właśnie tajemnice SHIELD, oraz ich podział pomiędzy poszczególnych członków. Przez to wielu bohaterów nie ufa sobie nawzajem, a właśnie teraz potrzebują tego najbardziej gdyż dla całej organizacji przychodzi moment krytyczny. Wcale nie mija długi czas, gdy przy okazji tych ciężkich chwil poznajemy prawdziwego wroga, któremu Kapitan Ameryka i pomagające osoby muszą stawić czoła. Cóż, zdaję sobie sprawę że taki opis fabuły jest do dupy ale rzeczywiście historia w sequelu "Kapitana..." jest pełna tak wielu różnych zwrotów akcji, smaczków, zaskakujących momentów że szkoda mi byłoby to Wam odbierać, jeśli jednak lubicie spoilery to zapraszam do akapitu poniżej.
SPOILER
       O fakcie, iż głównym wrogiem okazuje się być organizacja HYDRA, a zdrajcą jest postać Pierce'a, grana przez Roberta Redforda - wiedziałem od jakiegoś czasu. Nie sądziłem jednak iż to dosłownie kropla w morzu. Jednym z głównych motorów napędowych fabuły jest śmierć Nicka Fury'ego. Oczywiście (czego się trochę domyślałem) potem okazała się być tylko akcją sfingowaną by uzyskać przewagę nad tajemniczymi wrogami a Samuela L. Jacksona na pewno zobaczymy jeszcze nie raz w tej roli. Dość zaskakującym okazał się też fakt, że wraz z końcem historii przedstawionej na ekranie - SHIELD jako organizacja przestaje istnieć. Wywołany przez HYDRĘ chaos i rozłam były tak olbrzymie że sam się zastanawiam jak teraz zostanie to rozwiązane w dalszych produkcjach MCU. O tym, że Fury żyje wie tylko garstka zaufanych. Dodać należy do tego takie smaczki jak powrót Arnima Zoli w formie ...programu komputerowego (nawiązanie do komiksów), czy też - co stało się tradycją w filmach komiksowych - scenkę po napisach. Tym razem otrzymujemy dwie - jedna ukazuje Bucky'ego, który w muzeum dostrzega siebie wśród Howling Commandos na zdjęciach z II wojny światowej. Druga zaś, znacznie IMO ciekawsza, pokazuje jakiś ośrodek HYDRY, który zdaje się był na uboczu wydarzeń. W nim - Baron von Strucker oraz bliźnięta Quicksilver i Scarlett Witch. Cała trójka ma się pojawić w Avengers 2. W każdym razie, sami widzicie że nie da się za wiele powiedzieć o fabule, nie psując radości z jej doświadczania w sali kinowej.
KONIEC SPOILERA


       Podsumowując, według mnie historia przedstawiona w Captain America 2: Winter Soldier miała dobre tempo. Sporo naprawdę fajnych zwrotów akcji oraz smaczków zagwarantowało że generalnie się nie nudziłem. Trochę zaskoczył mnie relatywnie mały udział samego Winter Soldiera, który okazał się być takim "plakatowym" villainem (analogicznie jak Mandarin w IM3). Jednym z mankamentów dla mnie był również, co też już staje się tradycją u Marvela, średniawy finał. W zasadzie, w porównaniu do trzymającego w napięciu środka, koniec filmu był taki typowo epicko-komiksowy, "KABOOM , 'Murica... PEW PEW" i te sprawy. Troszkę się to gryzło z wcześniejszym, bardziej mrocznym oddźwiękiem historii. Ale też, żeby nie wprowadzić kogoś w błąd - sporo jest, jak to u Marvela, humorystycznych wstawek, dobrych dialogów. Nie jest to może poziom Starka czy Thora, lecz i tak jest dobrze.

      Aktorsko, muszę tu pochwalić Chrisa Evansa. Dorasta nam chłopak ;) Z harcerzyka, Kapitan Ameryka w końcu staje się mężczyzną. To zdecydowanie najlepszy występ dla tej postaci. No do Starka i Thora - jak wspominałem - brakuje ale Steve Rogers nie jest już chłopcem od podawania ręczników. Fajnie wypadły sceny pokazujące jak się zaklimatyzował do naszych czasów, lecz wciąż pamięta o swoim "poprzednim" życiu. Zabrakło mi tutaj tylko większej ilości obiecywanych nam kiedyś scen z samym procesem aklimatyzacji (wycięte np. z ostatecznej wersji Avengers fragmenty z Kapitanem). Ten film stał się też pięknym pokazem dla trzech bohaterów. Przede wszystkim Black Widow! Scarlett Johansson z każdym filmem coraz piękniejsza i coraz lepsza. Ich dialogi z Rogersem są całkiem fajne, między obiema postaciami iskrzy i to się czuje, jest pewna koleżeńska chemia. A Natasha zasługuje na osobny spin-off. Nick Fury (w tej roli Samuel L. Jackson) w końcu dostaje więcej akcji. Poznajemy go również z dość zaskakującej strony (i w dość zaskakującym kamuflarzu, lecz więcej nie zdradzę). Trzecią osobą musi być tytułowy Winter Soldier. Sebastian Stan stworzył prawdziwego 'badassa'. Jego wątek świetnie spleciono z wojenną przeszłością i jednocześnie żywię nadzieje, że postać jeszcze powróci w kolejnych odsłonach - być może w zapowiedzianym już Captain America 3. Cała wspomniana czwórka aktorów ciągnie ten film na swoich barkach i robią to w dobrym stylu. Towarzyszy im sporo drugoplanowych postaci, lecz nikt się niczym nadzwyczajnym nie pochwalił (i Redforda też w to wliczam).


       Czy muszę mówić, że technicznie - pod względem CGI, scenografii i efektów - ten film to typowy blockbuster na wysokim poziomie? No chyba nie. Choć miał jedną, DUŻĄ wadę - obraz był za ciemny. Nie "za ciemny" = przyzwyczajasz się po 3 minutach, o nie.... "za ciemny" =  cholernie mało momentami widać :( Spory FAIL ze strony wytwórni że tak to wypuścili. Chwilami też głębia 3D była zbyt mocno ustawiona, a montaż niestety czasem za szybki, oczywiście tradycyjnie w scenach akcji. Stąd sumaryczna ocena nie może być najwyższa, bo rażące błędy były.

(Tutaj błaganie do osób pracujących w kinach - GAŚCIE KURNA ŚWIATŁO !! jak leci scenka w trakcie napisów, to się gasi światło a nie czeka nad nami z miotłą aż wyjdziemy. Scenki po napisach są nie od dziś i chyba dałoby radę tak gospodarować zasobami ludzkimi by sprzątać PO scenkach a nie w ich trakcie....nie zrozumcie mnie źle, nikt nam nie przeszkadzał bezpośrednio ale światło mogło być spokojnie zgaszone a było wyraźnie zapalone dla personelu który się szykował do sprzątania...)
 
       Podsumowując, na pewno warto było się wybrać do kina. Winter Soldier to rzeczywiście obraz który sporo namieszał w MCU. Na szczęście bliżej mu w tym poziomem do Thora 2 niż do Iron Mana 3. Nie da się powiedzieć że to film o superbohaterze bez jego samego, bo Kapitan jest tu widoczny i ma sporo roboty. Mimo kilku wad, dobrze zagrane role, komiksowe smaczki i fajnie poprowadzona fabuła nagradzają je na tyle, bym wystawił notę 8/10.

P.S. Jak ktoś nie ogląda jeszcze serialu Agents of S.H.I.E.L.D. to ma teraz powód. Odcinek 17 to jedno wielkie nawiązanie do wydarzeń z opisywanego filmu, a ze słabego serialu robi się coraz ciekawsze dopełnienie MCU, warto przemęczyć się przez pierwsze epizody bo finał sezonu zapowiada się zaiste interesujaco i prezentuje sporo lepszy poziom!


P.P.S. ....<nachyla się i szepcze do ucha> HAIL HYDRA ;)

wtorek, 15 kwietnia 2014

Oscarowe filmy

      W ostatnim czasie wiele z tegorocznych zdobywców Oscarów wyszło na nośnikach blu-ray itp.
W związku z tym postanowiłem zobaczyć kilka interesujących mnie tytułów i tak oto narodził się ten zbiór mini-recenzji. Zapowiadałem go parę dni temu ale niestety mi się przedłużyło.
Za to, żeby wynagrodzić oczekiwanie, dołożyłem czwarty film. No to zaczynajmy!

American Hustle

        Na pierwszy ogień poszedł obraz przedstawiający historię Irvinga Rosenfelda - oszusta, który zna światek fałszerzy sztuki. Złapany przez agenta FBI - Richie DiMaso - zostaje zmuszony do współpracy z organami ścigania. W zamian za pomoc w ujęciu 4 fałszerzy, dostanie święty spokój i czystą kartę. Niestety, apetyt funkcjonariusza rósł w miarę jedzenia, a przyskrzynienie zwykłych oszustów już mu przestało wystarczać. W ten sposób główni bohaterowie coraz bardziej wkręcają się w spiralę wydarzeń, z której trudno się wydostać. W mojej ocenie American Hustle to film z pogranicza 'heist movie' w rodzaju Ocean's Eleven oraz dramatu. Sporą zaletą fabuły są występujące w niej zwroty akcji. Minusem dla mnie jest ogólne jej prowadzenie, gdyż momentami się nudziłem i jednocześnie nie do końca jest to taki typowy 'heist movie', do wspomnianego klasyka gatunku 'heist'.
       To co mnie jednak ujęło najbardziej to świetna obsada głównych ról - Christian Bale jako Irving, Bradley Cooper jako Richie. Dla mnie największym blaskiem świeciły jednak nade wszystko panie: Amy Adams jako Sydney i Jennifer Lawrence w roli Rosalynd. Nic dziwnego że (podobnie jak panowie) dostały nominacje do Oscarów, bo szczerze to właśnie one na nie zasłużyły (a wcześniej za swoje występy w tym filmie zgarnęły po Złotym Globie). We wczuciu się w klimat końcówki lat 70tych pomaga świetnie dobrana muzyka, podobnie jak charakteryzacje i kostiumy.
     W mojej ocenie, pomimo iż nie był to film do cna wybitny, to warto go obejrzeć ze względu na świetną obsadę, zwłaszcza dla Amy Adams która przechodzi samą siebie, a Jennifer Lawrence - mimo iż jest jej mało - daje kolejny popis swoich umiejętności. Dodajmy do tego fajnie złożony soundtrack i dostajemy 2 godziny dobrego kina. Sumarycznie, wystawiłbym ocenę 8/10.


12 Years a Slave

       Drugim obejrzanym przeze mnie dziełem był nagrodzony 3 statuetkami (w tym najważniejszą dla Najlepszego Filmu) dramat o niewolnictwie w połowie XIX wieku. Jest to historia Solomona Northupa - wolnego czarnoskórego mężczyzny, który jest muzykiem i ma żonę wraz z dwójką dzieci. Sielanka prędko mija, gdy zostaje on porwany i zmuszony do niewolniczej pracy u kolejnych plantatorów. Film Steve'a McQueena w dość brutalny sposób przedstawia rzeczywistość, jakiej musieli stawiać czoła niewolnicy w tamtych czasach. Bici, poniżani i głodzeni - byli własnością, a nie ludźmi. W całej swej rozciągłości, obraz niestety momentami się dłuży. Trzeba jasno powiedzieć - to typowy amerykański film historyczny, skrojony pod Oscary. Osobiście, fabułę oceniam jako naprawdę niezłą, lecz to w zasadzie tyle.
      Podobnie ma się rzecz z obsadą. Nie błyszczy ani Chiwetel Ejiofor jako Solomon ani Lupita Nyong'o jako Patsey. Oboje tworzą raczej mało barwne, trudne do zapamiętania na dłuższą metę, postaci. Stąd tym bardziej nie rozumiem nagrody dla Lupity, dla mnie totalnie nietrafiona decyzja. Jedyną osobą z obsady, której należą się oklaski, był Michael Fassbender - słusznie w mojej opinii nominowany do Oscara. Stworzył przerażającą postać plantatora bawełny, Eppsa. Jego bohater jest nie tylko wybuchowym okrutnikiem, jest też pijakiem i z lubością wykorzystuje Patsey. To jedyna świetnie obsadzona rola w tym filmie.
     Jak przystało na obraz skrojony pod najważniejsze nagrody branży filmowej, kostriumy, charakteryzacje, wszystkie techniczne aspekty stoją na bardzo wysokim poziomie. W moich oczach nie ratują jednak one tego filmu. Sumarycznie, jest on dość średni (w najlepszym razie niezły). Nagroda za Najlepszy Film to IMO jeden z lepszych dowodów na panującą w naszym świecie zakłamaną poprawność polityczną. Z dzieł o niewolnictwie dużo ciekawszy był "Lincoln", tudzież poruszające dokładnie ten sam problem "Django", gdzie postaci były znacznie ciekawsze. Moja ocena: 6/10





The Wolf of Wall Street

    Trzeci obejrzany przeze mnie obraz jest według mnie zarazem najlepszym ze wszystkich nominowanych do nagrody za Najlepszy Film (a przynajmniej z tych kilku które widziałem). To dość długa opowieść o brokerze giełdowym - Jordanie Belforcie. Jest on osobą jak najbardziej prawdziwą, sam film powstał na bazie jego książki. Przedstawia nieudane początki pracy Belforta w czasach krachu giełdowego z 1987 roku, a następnie moment gdy założył własną działalność i jak ją dalej prowadził. Nie ma się co oszukiwać - ponieważ obraz Martina Scorsese przedstawia życie brokerów takim jakim rzeczywiście było, to składa się nań głównie pasmo imprez, seksu, narkotyków i innych ekscentrycznych zachowań. Niewątpliwą zaletą fabuły "Wilka..." jest fakt, że ciężko go jednoznacznie zakwalifikować: jest sporo humorystycznych wydarzeń, czyniących z filmu momentami komedię. Z drugiej strony, patrząc na staczającego się coraz bardziej w otchłań uzależnień Jordana, nie da się mu nie współczuć. Historia przedstawiona tutaj jest jak bańka spekulacyjna - narasta by w końcu pęknąć, a wtedy jest źle. Źle dla postaci oczywiście. Dawno żaden film nie zrobił na mnie tak dobrego wrażenia, a jednocześnie tak przerażającego. Tym trudniej się o tym myśli, jeśli mamy świadomość że te wszystkie imprezy i ekstrawagancje to żadna fantazja, tylko szczera prawda!
      Pod względem obsady - tu dzieli i rządzi Leonardo DiCaprio. Jeśli za ten film i za tę rolę nie dostał Oscara, to już nie wiem za co by mógł. Zgodzę się, że grał już wcześniej podobnych bohaterów - w Aviatorze, czy "Catch me if you can" chociażby - ale najlepiej wychodzi mu to właśnie tutaj, w "Wilku...". Jego Jordan Belfort zjednuje sobie widzów w mgnieniu oka, dokładnie tak samo jak klientów którym opycha akcje. Z reszty obsady jest też druga hipnotyzująca wszystkich persona. To pierwszy "mentor" Belforta - Mark Hanna - w którego rolę wcielił się obłędny Matthew McConaughey. w 3-godzinnym filmie mamy go raptem na ekranie przez ...15 minut ale ten kwadrans to dla mnie bezsprzeczny Oscar za rolę drugoplanową! Zwłaszcza w scenie w restauracji gdzie w krótkich i dosadnych słowach Mark instruuje początkującego Jordana w tajnikach zawodu.
      W aspektach technicznych nie doszukałem się żadnych uchybień. Prawdą jest jednak że tego typu film nie wymagał żadnych skomplikowanych CGI, efektów itp. 
      Podsumowując, dla mnie to najlepsze z dzieł nominowanych za Najlepszy Film. Obraz Scorsese zupełnie inny niż jego poprzednie a jednocześnie mający z nimi wspólne mianowniki takie jak świetna gra DiCaprio, czy pewien sposób opowiadania historii (główny bohater jest narratorem). Tego się nie da dobrze opisać, to trzeba obejrzeć. Jedyną wadą (bo innej nie jestem nawet w stanie znaleźć) jest może ciut za mało barwna muzyka i kilka momentów chwilowej nudy, stąd moja ocena 9,5/10 .


Dallas Buyers Club

     Filmy o AIDS, gejach i transwestytach to nie jest to co lubię najbardziej. Stąd też do obrazu Jean-Marca Valée zabierałem się jak kot do jeża. Postanowiłem spróbować głównie ze względu na chwalonego Matthew McConaugheya, któremu według recenzentów udało się tym filmem wyjść z szufladki komedii romantycznych i lowelasów i rzeczywiście zrobił to w genialnym stylu. Sam film opowiada o postaci Rona Woodroofa, kowboja któremu lekarze w połowie lat 80tych oznajmiają, że choruje na HIV i zostało mu około 30 dni życia. Facet bierze się w garść, gdy odkrywa że leki forsowane przez szpitale i koncerny farmaceutyczne nie pomagają, zamiast tego odnajduje alternatywną terapię, która znacząco pomaga mu poprawić swój stan zdrowia. Poprawia na tyle, ze Ron nielegalnie zaczyna sprzedawać niezatwierdzone w USA medykamenty ludziom chorym, takim jak on. Spodziewałem się historii o powolnym odchodzeniu ze świata, a dostałem coś zupełnie innego i wartościowego. W film nie tylko wpleciono aspekty dotyczące praktyk koncernów farmaceutycznych, ale też i odmiennych orientacji seksualnych. Te reprezentuje nam postać transwestyty Rayona. To na pewno druga, po Ronie, interesująca persona. Samo dzieło warto obejrzeć właśnie ze względu, że jest o czymś innym i z ludzkiego dramatu wyciąga tyle dobrych działań i myśli ile można.
     Za swoje role w tym filmie, McConaughey (Ron) i Jared Leto (Rayon) zostali uhonorowani statuetkami i w mojej opinii zasłużyli na nie. Może minimalnie lepiej McConaughey zagrał rolę drugoplanową w "Wilku..." niż Leto w "Dallas..." ale i tak werdykt Akademii uznaję za dobry. Ron to niepoddający się przeciwnościom losu, zahartowany kowboj. Jest tak uparty że w momentach gdy choroba powinna go przykuć do łóżka, kroczy tylko siłą rozpędu. Leto, wychudzony w przeraźliwy sposób, gra tu chyba swoją najlepszą rolę, jego Rayon jest na pierwszy rzut oka odrzucający, lecz z czasem (podobnie jak główny bohater) zaczynamy go lubić, jego inność ale też odkrywamy że w gruncie rzeczy wcale nie jest tak do końca kimś zupełnie odmiennym. Za obie kreacje zasłużone brawa!
    Podsumowując, "Dallas..." to nie jest typowy film o chorobie. To obraz opowiadający o przetrwaniu, niepoddawaniu się i akceptacji innych ludzi. Pozytywnie mnie zaskoczył. Nadal to nie jest kino z moich ulubionych gatunków, lecz na pewno - podobnie jak American Hustle - warte obejrzenia. Ode mnie 8/10 .

czwartek, 3 kwietnia 2014

Seksistowska kość niezgody


       Wydarzenia rozgrywające się niecały tydzień przed tegorocznym Pyrkonem sprawiły, że i ja postanowiłem się wypowiedzieć na blogu w sprawie ogólnie (i bardzo różnie, jak się okazuje) pojmowanego "seksizmu" na imprezach fantasy, targach, konwentach itp. Uważam, że jest to dość interesujący temat i chyba warto go poruszyć. Przejdę od tej konkretnej burzy odnośnie konkretnego filmiku do ogółu spraw związanych z seksizmem w popkulturze. Ale wszystko po kolei.
        Cała "afera" zaczęła się od spotu, który pojawił się 15. marca na oficjalnym profilu YouTube Pyrkonu (oraz oczywiście na facebookowym fanpage'u). Dla tych, którzy jeszcze tego nie widzieli - oto link: Kostki Zostały Rzucone . Pod umieszczonym na portalu społecznościowym filmikiem natychmiast wywiązała się wielka internetowa "gównoburza", a komentarze szły w setki. Wojna toczyła się między (dość nieznacznym lub po prostu za cichym, trzeba przyznać) gronem zwolenników filmu, bądź osób którym specjalnie nie przeszkadzał oraz (liczną, tudzież bardzo głośną) grupą osób, którym materiał wydał się seksistowski, wulgarny lub po prostu zły i niesmaczny. Cała kłótnia szybko przedostała się do fandomowej blogosfery i jeszcze tego samego dnia powstawały różne wpisy, w większości krytykujące film. Co więcej, w dalszej kolejności pojawiły się na ten temat artykuły w mediach o znacznie szerszym targecie odbiorców - TVN24 czy Gazeta Wyborcza. Tyle, tytułem wstępu.
       Od tamtego dnia minęło 2 tygodnie i zdecydowałem że chyba czas samemu się w tej sprawie wypowiedzieć. Szczerze przyznam, że uderzyło mnie tu wiele rzeczy a "piekiełko" jakie zgotowano Organizatorom Pyrkonu oraz przede wszystkim Marcie, która w filmie wystąpiła - było po prostu niesprawiedliwe i niezasłużone. Wiele osób zarzuca spotowi wprost wulgarność i "szczucie cycem". To ciekawe, pozwólcie że wyliczę jakie nagie części ciała widać w materiale: stopy Marty, jej ramiona, łydkę oraz (o zgrozo!) przez sekundę plecy. Generalnie, więcej nagości widać na co dzień w reklamach szamponów czy rajstop, gdzie w praktyce często Panie występują pół-nago po to by przyciągnąć widza. W mojej opinii sam Pyrkonowy film nie był w żaden sposób niesmaczny. Ba! Mnie się całkiem podobał, aczkolwiek możliwe że parę ujęć bym zmienił lub poprawił, choć to już inna historia. Smutny dla mnie jest w tym całym hałasie fakt, że zdecydowana większość przeciwników spotu odmawiała samej kobiecie występującej w nim jakichkolwiek praw do decydowania o sobie. W tumulcie dzikich wrzasków o pornografii mogła umknąć uwaga, że samej Marcie występ w filmiku się podobał i jest nim ukontentowana oraz - co chyba logiczne - nie czuje się w żaden sposób uprzedmiotowiona. Natomiast, niewiele osób z jej zdaniem w ogóle się liczyło. Rozumiem, że można mieć różne opinie na temat spotu, lecz bezpośrednie ataki na osobę, której nawet większość z nas nie zna - nie były fair. I to trzeba jasno powiedzieć! Stąd, w mojej wypowiedzi na facebooku użyłem nawet stwierdzenia: feminazistki. Bo dla mnie osoby, które wszędzie dostrzegają tylko i wyłącznie poniżenie kobiet do tego stopnia że samym Paniom odmawiają praw do własnej opinii i samodzielnego myślenia - właśnie takie osoby to feminaziści. To już wykracza poza zwykły feminizm i walkę o równość płci.
       Chciałbym też dodać swoje spostrzeżenia na temat zachowania Organizatorów w tej całej sytuacji, bo też odbiegało ono od ideału. Najpierw twierdzili, że nie będzie żadnego oświadczenia w sprawie spotu, później się ono pojawiło. Według treści, spot w zamierzeniu miał być promowaniem akcji dołączania kostek do akredytacji i nie był reklamą Pyrkonu. Nie zgadzam się z tym twierdzeniem. W spocie wyraźnie pojawia się logo festiwalu, zwłaszcza na sam koniec - ergo, spot jest również jego reklamą (nawet pośrednio ale jest!). Takie próby negowania reklamy własnej imprezy to PR-owy błąd w mojej ocenie. Tak samo uważam, iż w przyszłości ludzie odpowiedzialni za akcję promocyjną festiwalu powinni baczniej zwracać uwagę jakiego rodzaju to są spoty. Mnie on się podobał, lecz burza w mediach pokazuje że trzeba ostrożniej dobierać tematykę i treść reklam, bo inaczej może się to odbić nawet nie tyle na frekwencji samych uczestników, co na współpracy z wystawcami, zaproszonymi gośćmi i innych rodzajów VIPami. W kontekście tego nie zgadzam się właśnie z przeświadczeniem, że to burza w szklance wody. Pyrkon jest zbyt dużą imprezą i już na tę chwilę zbyt głośną medialnie, by taka afera przeszła bokiem. Wierzę jednak że w przyszłości, nauczeni tą sytuacją, Organizatorzy będą ostrożniej dobierać treść spotów, a zaproszeni goście na tyle rozsądni by nie wyciągać takich spraw w trakcie negocjacji.
        W całej tej internetowej "gównoburzy" bardzo interesujący jest fakt, iż na co dzień na konwentach bywa sporo dość skąpo ubranych cosplayerek. Taka ilość "seksownych" strojów wiąże się z prostym faktem, iż cosplay, z definicji, powinien być jak najdokładniejszy. A postaci kobiece w grach, literaturze czy filmach dość często miewają skąpe odzienie. Ba! Sama Marta, będąca "twarzą Pyrkonu", promowała festiwal jako "Dragonetka" m.in. na Polconie oraz Falkonie (jeśli mnie pamięć nie myli). Jej strój też nie zasłaniał wcale wszystkiego od stóp do głów i wtedy jakoś nikt nie podnosił larum, nikt nie krzyczał w internetach: "Seksizm!", "Porno!" itp. Wszystko do tej pory było OK. To chyba dość paradoksalne ze strony hejtujących pyrkonowy spot ... Skoro już o cosplayach (a raczej, nie oszukujmy się, cosplayerkach bo na płci pięknej głównie się skupia cała afera) mowa, to warto zwrócić uwagę na problem pół-nagości. Rzeczywiście zdarza się wiele strojów, przy których odnosiłem wrażenie że droga Pani (czy też Pan) niezbyt przyłożyła się do samej jakości wykonania, zamiast tego w dość oczywisty prezentując swoje wdzięki. Tylko czy to jeszcze cosplay? Ale czy naprawdę trzeba sztywno ustalać jego ramy? A co jeśli droga Pani (czy też Pan) chce właśnie w ten sposób się zaprezentować i nie przeszkadza jej (jemu) wzrok setek ludzi wokoło, bo chce zwrócić na siebie uwagę? Chyba warto nad tym pomyśleć. Fandom fantastyki słynie właśnie z otwartości na drugą osobę, więc w zasadzie czemu miałoby się komuś zakazywać paradowania w seksownym wdzianku jeśli samej paradującej to nie wadzi a otoczenia też jakoś szczególnie nie razi? Jest też zupełnie inna strona tego problemu, bo cosplay to nie tylko cycki. Zdarzają się przecież świetne stroje zakrywające ludzi od stóp do głów. Powiedziałbym nawet, że takie są najlepsze, bo wymagają sporo pracy. Przykładem niech będzie strój Kaylee Battleborn, wykonany przez Shappi na tegoroczny IEM w Katowicach. Dziewczyna wygrała konkurs strojem postaci zakutej w zbroję od stóp do szyi. To pokazuje, że wcale niekoniecznie musi być tak, że dla ludzi liczy się tylko to co jest 'sexy', my jako widzowie czy naoczni świadkowie naprawdę doceniamy pracę włożoną w te stroje. Tak jak wcześniej wspomniałem, spora doza postaci odgórnie ma narzucony wygląd odsłaniający sporo ciała i dopóki cosplay jest wiernym odwzorowaniem, zrobionym jednocześnie nie po to by szokować kogokolwiek ale by autentycznie oddać daną postać, to ja nie widzę w tym nic zdrożnego.
       Zauważam za to odmienny problem. Mianowicie, cosplayerki bywają czasami traktowane w sposób niewłaściwy a rzadziej - wręcz chamski. Nie wiem dlaczego niektórzy "mężczyźni" na konwentach uważają, że jeśli Pani jest wystarczająco rozebrana to można ją dotykać gdzie i ile się chce... Równie chamskie bywają teksty i pytania o rozmiar stanika, jakie nosi majtki itp. (Tym samym pytający zdradzają zresztą swoje, niezbyt imponujące widać, rozmiary :P ) . Myślę, ze niektórzy powinni nauczyć się szacunku, zwłaszcza do osób które w tak szczególny sposób pokazują się publicznie. Nie jestem cosplayerem ale mogę się domyślać, że paradowanie w stroju, na który się poświęciło długie miesiące ciężkiej pracy - nie zawsze jest łatwe i miłe, zwłaszcza gdy słyszy się takie chamskie odzywki, jak wyżej opisywane. Przyznam, że sam nie jestem oczywiście bez skazy. Mi też zdarzało się zawiesić oko nie tam gdzie powinienem i nie na tak długo jak powinienem. Cóż - jestem tylko człowiekiem. Ale ważne jest by, nawet gdy popełniło się błąd i zachowało głupio, zdać sobie z tego sprawę i albo przeprosić albo po prostu więcej tego nie robić. W ustaleniu sobie pewnych granic zachowania, co wolno a czego nie wolno, pomaga mi zadanie sobie pytania: "Czy chciałbym aby w ten sposób ktoś potraktował moją koleżankę/dziewczynę?" . Co do samych cosplayerów to myślę, że powinni uczyć się asertywności i głośno wyrażać gdy im się coś nie podoba, gdy ktoś obejmuje w niewłaściwy sposób lub mówi coś obraźliwego. Zdrowy rozsądek i szczerość w relacjach na pewno pomogłyby wszystkim.
       Przyznam jednak, że rzeczywiście w tej całej sytuacji z seksizmem należy dostrzec jedno "ale". Mianowicie fakt, że strasznie dużo jest w naszej popkulturze - grach, filmach i komiksach - postaci skąpo ubranych, które nie zawsze mają rozwiniętą emocjonalną głębie i własną historię. Rzeczywiście często bywa, że sam pierwowzór na kartach powieści, komiksu czy kliszy filmowej ma przyciągać uwagę głównie swym wdziękiem. Jest to faktycznie jakiś problem kultury masowej - wszędobylska nagość i "szczucie cycem". Pojawia się ono praktycznie wszędzie: w telewizji, internecie, reklamach, czasopismach, filmach a nawet na danych produktach, które kupujemy w sklepie. Jakoś tak się przyjęło, że reklama musi wzbudzić zainteresowanie, a to najprościej przychodzi gdy w jej treści pojawi się skąpo ubrana kobieta, czy też przypakowany na siłce tors faceta. Myślę jednak, że o ile istotna jest publiczna debata na temat obecności odniesień do sfery seksualnej w środkach masowego przekazu, o tyle należy kierować się tu głównie zdrowym rozsądkiem. Trzeba zdawać sobie sprawę, że seks stanowi nieodłączną część naszego życia i nie da się w 100% (a nawet nie powinno!) wyeliminować instynktów z tym związanych. Czy tego chcemy, czy nie - seks to podstawa przetrwania naszego gatunku i jako taki - był, jest i będzie obecny w popkulturze. Kluczem jest akceptacja tego, przy jednoczesnym określeniu jakichś granic dobrego smaku. Choć nie dla wszystkich będą one takie same... być może o to chodzi w całym tym "kostkowym" problemie...
       Warto również dodać, że kłótnia o spot Pyrkonu nie jest jedynym takim przykładem na publiczne wylewanie pomyj. Kiedy tylko czytałem masowy hejt na facebooku, od razu przypomniała mi się sytuacja z ostatnią grą z serii Hitman. Jednym ze spotów promujących produkt było bodajże intro gry, w którym tytułowy asasyn rozprawiał się z grupą nasłanych na niego kobiet w lateksowych wdziankach. Od razu w branżowych mediach rozgorzała dyskusja, a Twórców gry odsądzano od czci i wiary. Tylko że seks i nagość występują w innych grach również, dlaczego zatem ta konkretna stała się kozłem ofiarnym? Doszło nawet do tego, że niektóre firmy zaczęły wycofywać się z zatrudniania skąpo odzianych hostess, których obecność to w zasadzie tradycja wielu imprez w branży gier. W przypadku Hitmana znów hejt spadł niezasłużenie, bo powinno się niszczyć przyczyny a nie skutek. I tak samo należy podejść do sytuacji z kostkami w wannie - jeśli już krytykować, to krytykujmy kulturę masową. I przy tym nas samych siebie tak naprawdę, bo to my ją tworzymy. Nie wolno z nikogo czynić kozła ofiarnego, bo to krzywdzi tylko poszczególne osoby. To co wydarzyło się 15. marca po publikacji spotu, to nie była dyskusja o seksizmie taka, jaka powinna się odbyć. To był publiczny lincz: znaleziono kozła ofiarnego i wylano nań przygotowywane od dawna wiadra wyzwisk, które to wiadra powinniśmy wylewać tylko i wyłącznie sami na siebie.
      Na zakończenie, mam nadzieję że następnym razem wszystkie zainteresowane strony kolejnej, podobnej do tej, afery - zachowają umiar w krytyce i zamiast rozkręcać "gównoburzę", doprowadzą do zdrowej debaty na temat seksizmu w naszej kulturze oraz tego jak się traktuje czasem cosplayerów na imprezach masowych. Przede wszystkim zaś liczę na zdrowy rozsądek i dojrzałe podejście do świata w jakim żyjemy i jaki sobie sami wytwarzamy. Nie jest to świat idealny ale żadne z uniwersów które kochamy i o których czytamy, gramy, oglądamy - też nie jest. Tym samym, zamiast przerzucać się wyzwiskami, powinniśmy cieszyć się że możemy wspólnie spędzać czas i starajmy się żeby absolutnie dla każdego - niezależnie od płci, wiary, rasy, poglądów - były to niezapomniane chwile.... Rzekłem!

LOL, na koniec zabrzmiałem prawie jak bym kandydował na prezydenta USA czy coś... ;D