poniedziałek, 31 grudnia 2012

Fringe s05e09 - "Black Blotter"


     Dziewiąty odcinek ostatniego sezonu Fringe w założeniu ma pełnić tę nietypową rolę. Ma przypominać w konstrukcji poprzednie 19. epizody sezonów 2-4. Ze względu, iż jest to skrócona seria to raczej nie mamy tu nastawienia na czystą zabawę jakąś konwencją. Te nietypowe zagrywki wynikają raczej przy okazji, ale przyznam że Twórcy ładnie to zrobili. Inną sprawą jest powtarzalność zastosowanej tematyki.
      Cała akcja odcinka zaczyna się od tego, że radio, które pozostawił po sobie tajemniczy Donald, znów nadaje! Nadawany jest jakiś szyfr, ale team Fringe nie jest w stanie go złamać. Co gorsza - Walter naćpał się LSD (czyli w sumie motyw podobny do s03e19). Naukowiec widuje przy tym swoją dawną asystentkę. Jej zjawa jest wynikiem pewnej części podświadomości Bishopa, którą ten za wszelką cenę chce wyprzeć i zapomnieć. Jednocześnie nie może, bo część jego konstrukcji i pomysłów z przeszłości prawdopodobnie okaże się przydatna w walce z Obserwatorami. Chcąc, nie chcąc - grupie udaje się wykryć źródło sygnału, po czym Olivia i Peter wyruszają w tamto miejsce. U celu okazuje się, że był to tylko przekaźnik fal dobiegających z zupełnie innego punktu. Są tam też ciała zarówno ludzi jak i obserwatorów. Jedno z nich ma przy sobie dowód tożsamości. Tu był bardzo ładny ukłon ze strony Producentów w kierunku różnych teorii jakie rodziły się co do osoby Donalda. A przy tym drobny ukłon dla niesamowitej persony z poprzednich sezonów. W każdym razie, drużyna Fringe odkrywa prawdziwy nadajnik. Co znajdą gdy tam dotrą ? Czy odnajdą Donalda ? Tego nie zdradzę ;) Powiem tylko, że zgodnie z tą "nietypowością" epizodu mamy w wielu miejscach różne wizje Waltera, który po LSD zupełnie inaczej widzi świat. Moim skromnym zdaniem najlepsza była ostatnia, w finałowych scenach.... Ogółem fabuła była spoko, aczkolwiek nie miała zbyt szybkiego tempa. Trochę raziło mnie to, że w sumie powtórzono motyw z 3. serii, tylko lekko go zmodyfikowano. Ale jest jak jest, czasu i odcinków zbyt wiele nie ma więc w sumie można to Twórcom wybaczyć.
      Na pewno epizod był kolejnym pokazem dobrej gry Johna Noble. Aż szkoda, że ten wspaniały aktor nie dostał żadnej z najważniejszych nagród za wcielanie się w Waltera. Omijanie Fringe szerokim łukiem przez Emmy świadczy tylko i wyłącznie o "bylejakości" tych ostatnich.
     Podsumowując, 9. epizod piątego sezonu rzeczywiście miał ten pierwiastek inności, prezentowany w poprzednich seriach. Niemniej jednak było to lekko powtarzalne, co warto odnotować. Podstawą jednak miało być posunięcie fabuły do przodu i zostało to spełnione w niezły sposób. Ocena 8/10.

niedziela, 30 grudnia 2012

Hobbit: An Unexpected Journey


      Jezu, ta recenzja będzie chyba epicko długa :D W końcu mam zaszczyt opisywać film, na który czekałem od 9 lat !! (a dokładniej od czasu premiery "Powrotu Króla" w Polsce) Oczekiwania, jakie przez tyle lat narosły były ogromne. Dla mnie osobiście Peter Jackson z pomocą "Władcy..." pokazał jak w dzisiejszych czasach powinno się kręcić wielkie, epickie kino. Dla mnie było to dokonanie porównywalne z "Gwiezdnymi Wojnami" na przełomie lat 70 i 80-tych. Nie wspominając już o tym, że mnie samego natchnęło to właśnie do zainteresowania się techniką filmową i po dziś dzień to hobby (dobra gra słów heheh ;) ) pielęgnuję, czego wyrazem była m.in. moja magisterka z post-produkcji filmowej.
      Przez te 9 lat zdarzało się, że wątpiłem iż kiedykolwiek ekranizacja książki z 1937 roku ujrzy światło dzienne. Przedłużające się rozmowy na temat praw autorskich. Wieczne przepychanki między New Line Cinema, Peterem Jacksonem, a rodziną Tolkienów. Potem, kiedy wreszcie dotarli do consensusu (czy jak to się tam pisze... :P ) i już mieli świetnego reżysera w osobie Guillermo del Toro, nastąpiły problemy w Nowej Zelandii. Strajki aktorskich związków zawodowych, przedłużający się okres pre-produkcji - to wszystko spowodowało odejście uznanego meksykanina. Guillermo pozostał tylko jako współscenarzysta. Ostatecznie, reżyserią miał zająć się sam sir Peter Jackson we własnej osobie! :) Moim skromnym zdaniem to było najlepsze wyjście. PJ sam nie był, bo jako reżyser drugiej jednostki wspomagał go Andy Serkis. Potem miały miejsce jeszcze dwie rzeczy godne wzmianki: decyzja o kręceniu w 48 klatkach na sekundę, a także utworzenie trzech filmów zamiast dwóch. Do tej pierwszej odniosę się po obejrzeniu w kinie jakoś po Nowym Roku. Druga z decyzji jest IMO słuszna, zwłaszcza po obejrzeniu opisywanego właśnie pierwszego obrazu. Specjalnie z grupą znajomych (których z tego miejsca serdecznie pozdrawiam! :D ) udaliśmy się do IMAXa w Poznaniu, żeby obejrzeć arcydzieło w godnych jemu warunkach.


       Przechodząc od przydługiego wstępu do sedna sprawy, muszę przyznać, że fabularnie film w paru miejscach mnie zaskoczył. Działo się to zwłaszcza w scenach dziejących się od Rivendell i później. Od początku jednak zaczynając, widzowie wprowadzeni są w klimat świetnym prologiem. Dostajemy solidny pokaz tego jak przed laty wyglądał Erebor, królestwo krasnoludów pod Samotną Górą. Rządził tam Thror - dziad Thorina, przywódcy krasnoludów z "Hobbita" - dopóki nie nadleciał smok i wszystko zniszczył. Możemy obserwować tułaczkę resztek z potężnego rodu Durina, później jeszcze w trakcie filmu też temat przeszłości Thorina powraca. Kolejny ze wstępów wiąże bardzo pięknie film z "Drużyną Pierścienia". Widzimy Froda i Bilba w dzień urodzin tego drugiego, tuż przed tym jak młodszy z niziołków wyruszył na spotkanie Gandalfa przy drodze. Wtedy następuje przeniesienie w czasie o 60 lat wstecz i tu tak na prawdę zaczyna się przygoda opisywana w książce. Mamy oczywiście wizytę czarodzieja u Bilba, a następnie krasnoludy schodzące się w domu hobbita. Możemy przyjrzeć się naradom prowadzonym przed wyprawą (żywcem wyjęte z kart powieści). Twórcy urozmaicili ten fragment pokazując śpiewające krasnoludy, ich zabawny element - wesołkowatość charakteryzującą istoty żyjące w wiecznej tułaczce i wciąż na krawędzi ubóstwa, ale z dumą charakteryzującą 7 rodów krasnoludzkich! Właśnie to mi się rzuciło w oczy, te smaczki że np. Balin, Dwalin, Kili, Fili, Oin i Gloin a także Thorin rzecz jasna, odstają trochę od reszty, bo pochodzą od samego Durina i to widać w ich zachowaniu, ubiorze czy brodach nawet! 0_o Nie wgłębiając się w każdą kolejną scenę, później wszystko toczy się zgodnie z książką - krasnoludy zawiedzione ruszają naprzód, Bilbo goni za nimi, napotykają trochę niebezpieczeństw, np. trolle. To jeden z przykładów jak dobrze Twórcy po swojemu zinterpretowali wydarzenia z powieści. Cała scena z trollami jest trochę odmienna od tej opisywanej na papierze, a mimo to ma charakterystyczne elementy, to co ważne zostało zachowane. Sam pobyt w Rivendell został zmieniony, skrócony względem pierwowzoru (~1 dzień a w książce były blisko 3 tygodnie). Przy tym trzeba wspomnieć o dwóch ważnych wątkach, mocno pozmienianych. Jednemu to wyszło na dobre, drugiemu jakby lekko mniej. Ten pierwszy to postać Radagasta. To on odkrywa zło czające się w Dol Guldur i powiadamia Gandalfa. Wynikiem tego jest później spotkanie Białej Rady u Elronda. Cała ta część fabuły została moim zdaniem świetnie skonstruowana, mimo że właściwie w większości zmodyfikowana w porównaniu do zapisów Tolkiena! Nie spodobało mi się za to antagonizowanie krasnoludów względem elfów. Wszyscy wiemy, że obie rasy w większości uniwersów w najlepszym razie nie przepadają za sobą, a jak jest gorzej to potrafią toczyć krwawe wojny o byle co :P U Tolkiena wzajemna nieufność miała pewne podstawy, ale nie grała nigdy roli nawet 2-planowej, a co dopiero pierwszego rzędu. Z nieznanych mi bliżej przyczyn, Jackson chciał to uwypuklić, przez co mamy m.in. ucieczkę drużyny z Imladris, chyłkiem jak bandyci. Tak samo Thorin i Elrond nie darzą się sympatią i odczuwam wyraźnie wzajemne robienie sobie na złość. W książkach tak nie było! Najbardziej zmodyfikowany jest jednak wątek Azoga i całej bitwy pod Azanulbizar. Jak wiemy, to tam Dain zabił Azoga (ojca Bolga - dowódcy goblinów i orków w bitwie pod Samotną Górą), a Thorin zyskał przydomek w związku z kawałem dębu który posłużył mu za tarczę. U sir Petera to jest pozmieniane. Azog zabija Throra, Thorin rani orka, przy czym ten żyje i ściga drużynę przez pół filmu. Jakoś nie przekonuje mnie to na 100%, ale może ocenię to z dalszej perspektywy, po obejrzeniu pozostałych dwóch części. Podobnie mieszane uczucia wywołał u mnie pobyt kompanii pod górami, u króla goblinów. Wyśmienicie za to wypadł Gollum. Cała scena "zagadek w mroku" jest żywcem wzięta z książki i wszystko tu pięknie 'gra i buczy'. To trzeba samemu zobaczyć, żeby zrozumieć! :D Podsumowując, fabularnie film wypada na prawdę bardzo dobrze, lecz jako fanatyk Tolkiena odczuwam pewien niedosyt lub lekką dezorientację. Wszyscy narzekają w recenzjach na pierwszą godzinę filmu - nie rozumiem czemu!! Dla mnie te pierwsze 60 minut było wręcz genialne i najbardziej klimatyczne!!


      Aktorsko w sumie nie będę odnosił się do osób powracających. Bo wszyscy - McKellen, Weaving, Blanchett, Lee, Holm, Wood, Serkis itd. wypadają bardzo dobrze i przekonująco. Przodują tu zwłaszcza Serkis i McKellen, gdyż dostali najistotniejsze partie do zagrania. Z "nowicjuszy" nie sposób nie wspomnieć Freemana (nie Morgana, on zawsze gra tylko Boga lub gadżeciarza batmana :P ), tzn. Martina Freemana. Jego Bilbo ma dla mnie więcej "życia" niż czwórka hobbitów z "Władcy...". Jestem przekonany, że po tych trzech filmach w 2014 roku będziemy mówili, że Bilbo to najlepiej zagrany z niziołków ze wszystkich sześciu dzieł Jacksona! Podobnie sprawa ma się z Richardem Armitagem. Facet dobrze wciela się w Thorina, nadaje mu szlachecki charakter i taki trochę filozoficzny. In minus tylko zaliczyłbym fakt, że miejscami zbytnio przypomina mi Aragorna ale siłą rzeczy obie postaci miały podobną historię w książkach. Narzeka się na "nijakość" większości krasnoludów i faktycznie nie wszyscy dostali swoje 5 minut, ale jestem pewny że w kolejnych dwóch odsłonach tak się stanie! Wyróżniają się Balin oraz Kili i Fili i to jest zgodne z "Hobbitem" Tolkiena! Dlatego aktorsko film dla mnie wypadł bardzo dobrze i nie mam prawa się czepiać niczego poważniejszego.
        Dech w piersiach zaparły mi scenografie. Kiedy oglądałem Erebor to dosłownie miałem ochotę uronić łzę ze wzruszenia (nie wiem, może w części duszy jestem krasnoludem ...... Ulfgarem :D ). Tak samo piękne było Rivendell, choć zaskakująco mało go pokazali. Nie inaczej było z Dol Guldur (lecz przy tym jestem przekonany, że wątek destrukcji Czarnoksiężnika w tej warowni będzie pokazany w kolejnym filmie! ) Niektóre ujęcia wręcz wyglądały jakby żywcem je przeniesiono z rysunków Alana Lee i Johna Howe. Brawa za piękną współpracę z tymi panami!!! Zaskakująco dobrze wypadły efekty CGI, nie przeszkadzały mi tak jak w trailerach i jakoś dobrze wkomponowały się w cały film, właściwie nie mam tu zarzutów, a nawet chciałbym chwalić, bo Gollum jest świetny! Tak samo Azog (choć tu nie jestem pewny czy był komputerowo generowany czy z wykorzystaniem żywych aktorów). Ogółem, odczuwam więcej CGI niż we "Władcy..." ale jest to wszystko w bardzo dobrym smaku, jak najdalej od jarmarku w stylu Michaela Baya. Pochwalić też trzeba działy ubioru i fryzur, bo krasnoludy rzeczywiście wyglądają fenomenalnie i miałem wrażenie ogólnie, że w filmie jest tyle drobiazgów, że będę je wciąż odkrywał przy kolejnym oglądnięciu.
       Osobno chciałbym parę słów napisać na temat 3D. Głębia była taka jaka powinna! Widać rękę WETA Digital, które odpowiadało za Avatara. Peter Jackson wiedział co robi, używając kamer RED Epic. Obraz jest czysty, ładny i kolorowy. Nie zgadzam się z niektórymi recenzjami, mówiącymi że 3D nie istnieje w tym dziele! Chyba dla niektórych jak coś nie wyleci z ekranu prosto w nich to nie ma 3D, to ja im proponuję wybrać się do kina 5D i niech ich tam ochlapią wodą, podpalą czy co tam jeszcze każdy chce.... Dla mnie głębia była dokładnie taka jaka winna być - nie męcząca ale podkreślająca to co podkreślić trzeba, np. w scenach z Gollumem i pierścieniem. W IMAXie jest świetny system z okularami polaryzacyjnymi. Powoduje to, że obraz nie jest tak przyćmiony jak w systemach Dolby szeroko stosowanych w Heliosach i M-kinach. To też rzutowało pozytywnie na odbiór seansu. Dodatkowo mieliśmy piękną niespodziankę - przed Hobbitem wyświetlono 9-minutowy sneak-peek nowego Star Treka (premiera w maju 2013) ! Tego w naszym kraju się raczej nie spodziewałem!! Ten wyjazd przekonał mnie, że niektóre filmy warto obejrzeć w IMAXie.
        Wszystko było pięknie wypełnione muzyką Howarda Shore'a. Kompozytor stanął na wysokości zadania i sprawił, że znów odbyliśmy podróż do Śródziemia, do tamtych dźwięków i klimatów. Wiele z utworów ścieżki dźwiękowej filmu (którą miałem okazję przesłuchać w grudniu w całości) opierało się na motywie "The Lonely Mountain". Sama pieśń jest nucona przez krasnoludy przy kominku i to jeden z najbardziej klimatycznych momentów całego obrazu! W niektórych miejscach motyw był jednak nadużywany, czasami jednak niepotrzebnie, jak mi się zdaje. Ale i tak Shore spełnił swą rolę wyśmienicie!


(O 48 fps wypowiem się po obejrzeniu w kinie.)
        EDIT: ok, właśnie dziś udałem się do kina na ucztę kinową. To samo danie smakuje równie wybornie po raz drugi (a podejrzewam, że i trzeci i dziesiąty i setny też :) ). Muszę przyznać, że po bardzo mieszanych recenzjach 48-klatkowego filmu byłem bardzo ciekawy jak mi przypadnie do gustu ta nowinka. W końcu jest to coś na miarę rewolucji! Rzekłbym, że dużo większej niż 3D, które tak na prawdę kinu jest znane od dawna, a po prostu było porzucone na jakiś czas i na nowo "odkryte" przez Jamesa Camerona. Tryb wyświetlania 48 klatek na sekundę zmienia coś, co od zawsze było podstawą w technologii kinematografii. Od zawsze bowiem wyświetlane były 24 obrazy na sekundę, do tego synchronizacja dźwięku na taśmie filmowej + oczywiście dopracowane urządzenia przesuwające taśmy w klasycznych projektorach. Peter Jackson postanowił to zrewolucjonizować, dublując frame-rate. Jak mu to wyszło? Muszę przyznać, że bardzo dobrze! Lepiej niż się spodziewałem nawet! Co prawda technologia ma swoje wady, ale zalety przeważają w moim mniemaniu. Zacznę więc od plusów. Na pewno jednym z podstawowych jest lepsza współpraca z kinowymi systemami 3D (zwłaszcza tymi od Dolby). 48 fps daje jaśniejszy obraz (siłą rzeczy) oraz żywsze kolory. Tym samym jakość przedstawianej głębi obrazu jest jeszcze lepsza niż pierwotnie. Po drugie, taka ilość klatek na sekundę sprawia, że ma się wrażenie oglądania filmu w HD. Nie wiem jak to opisać, ale po prostu część elementów scenografii, twarzy aktorów, a już na pewno postaci generowanych komputerowo - wszystko to jest wyraźniejsze i ostrzejsze. Zwłaszcza zyskują na tym efekty CGI. O ile trolle w zwykłej wersji wyglądały po prostu dobrze, tak tutaj - mistrzowsko! Wręcz powiedziałbym, że jest to poziom CGI Golluma. Ten ostatni rzecz jasna również zyskuje na nowym trybie. Nawet wargowie lepiej wyglądali, a także bitwa pod Azanulbizar. W pewnym ujęciu jak patrzyłem na tę bitwę, to zdałem sobie sprawę, że wszystko jest tak dopracowane, że równie dobrze mogliby tam być aktorzy, a nie efekt komputerowy, tak dobrze to wyglądało! Tym samym jednak, HFR (jak nazywa się 48 kl/s) jest bez wątpienia pułapką dla Twórców filmów. W obrazie, w którym będą chcieli to zastosować wszystko musi być dopięte na ostatni guzik. CGI musi być na poziomie blockbusterów i ani ciut niżej! Charakteryzacje, kostiumy, plenery - wszystko musi być na poziomie wręcz ocierającym się o Oscary, bo każdy błąd w 48 klatkach będzie widoczny podwójnie ;) Na szczęście w Hobbicie ten problem nie występuje, za co brawa dla ekipy!! To co trzeba jasno powiedzieć, to że każdy widz musi się przyzwyczaić do takiego oglądania filmu i każdemu zajmuje to różny czas. Mi zajęło to tak 1/2 filmu a i tak trochę zauważałem od czasu do czasu rozbieżność. Polega ona na tym, że postaci zdają się ruszać w przyspieszonym tempie. Miałem rację, że montaż Hobbita jest pod HFR, wszelkie szybkie ujęcia były tu dobrze widoczne, widać było co się dzieje na ekranie. Inną sprawą jest, że nadal montażyści i operatorzy kamer muszą wspólnie popracować nad przedstawieniem postaci i ruchu na planie. Wszystko musi być od nowa opracowywane, bo obecne standardy przez lata wyznaczane nie nadają się tak do końca. Niektóre ruchy aktorów są dziwnie przyspieszone, jakby nerwowe a jeszcze praca kamery i zbyt szybkie cięcia to pogarszały - to jedna z wad zdecydowanie. Inną, choć nie wadą a po prostu faktem, jest większą "żywość" aktorów na planie. Postaci, w które się wcielają wręcz żyją! Jest to trochę tak jak historyczna rekonstrukcja wydarzeń w wysokobudżetowych produkcjach dokumentalnych BBC itp. Do tego bym to właśnie porównał. Film moim zdaniem traci tym samym troszkę na pewnej magii i epickości. Dodatkowo czepię się leciutko faktu, że jednak widać sceny gdzie było CGI wstawione (Gollum biegający po jaskini), a gdzie nie było i jest czysta scenografia + aktor, widać trochę większą "żywość" aktora. Generalnie mówiąc, 48 kl/s warto zobaczyć!! Myślę, że nie będę płakał jeśli ta technologia się zadomowi w kinach (mam jednak nadzieję, że jako jedna z opcji a nie wymuszenie jak w przypadku 3D) i że widzowie pokochają jej zalety, rozumiejąc i akceptując wady. Ja osobiście zobaczę kolejne części Hobbita w HFR!
        Podsumowując, warto było jechać na ten film aż do Poznania! Peterowi Jacksonowi i jego ekipie udało się coś niesamowitego - stworzyli dzieło, które przystaje do OLBRZYMICH oczekiwań jakie są po trylogii "Władcy...". Może nie wszystko jest idealne, ale film ma zdecydowanie to COŚ, posiada magię jakiej wszyscy oczekiwaliśmy. Iza sam fakt sprostania tej legendzie należą się brawa! Myślę, że na razie ciężko to wszystko ocenić fabułę, a przynajmniej niektóre jej elementy nie znając kontekstu przyszłych wydarzeń z pozostałych dwóch części. Technicznie pod każdym względem moje oczekiwania zostały spełnione. Rzeczy, których bym się czepił są drobiazgami czasem uwierającymi (jak pewien błąd w krajobrazach w okolicy Imladris), a czasem niespecjalnie przeszkadzającymi lub wręcz wypadającymi zaskakująco dobrze (np. modyfikowane wątki trolli czy dodany cały wątek Radagasta w Dol Guldur). Ciężko mi wystawić jakąś jednoznaczną ocenę, bo waham się trochę. Za sam film wystawiłbym notę 9/10, jako fan Tolkiena obniżyłbym do 8/10 za parę dziwnych rozwiązań fabularnych, sumarycznie więc wychodzi to na 8,5/10.

piątek, 28 grudnia 2012

Person of Interest s02e10 - "Shadow Box"


       LOL ciężko się pisze recenzję 2 tygodnie po oglądaniu odcinka, ale spróbuję :P O ile dobrze pamiętam, jesienny finał PoI do wybitnych nie należał, ale był solidny. Zakończony został cliffhangerem, co zdecydowanie jest plusem samo w sobie. Trochę ważniejszych wątków zostało też przypomniane, do geniuszu niektórych z poprzednich odcinków jednak brakowało.
       Sama fabuła epizodu zaczyna się od napadu na sklep. Ktoś kradnie motor i odjeżdża nim w noc. Reese i Finch wpadają na trop. Okazuje się, że Maszyna przekazała numer prawdopodobnej złodziejki motocykla - Abby Monroe. Była ona pracownicą domu dla weteranów. Całkiem możliwe, że jeden z byłych żołnierzy namówił ją na prowadzenie dość dziwnej - mogłoby się zdawać - operacji. Oboje kradną pieniądze nie wiadomo w jakim celu. Przyznam, że choć sam pomysł na odcinek nie był rewelacją, to nie zabrakło ciekawych zwrotów akcji, no i wspomnianego już cliffhangera na koniec. Znacznie bardziej interesujące rzeczy się działy w Policji. Carter dostała propozycję przejścia do FBI. Ma tam pomagać w śledztwie dot. tajemniczego "człowieka w garniaku" (bo tak Johna przezywają agenci). Pani detektyw waha się, bo nie chce zaszkodzić swym przyjaciołom. Całej sprawie pikanterii dodaje fakt, że Carter dostaje cynk ws. zabójstwa jednego z policjantów (zginął z ręki Lionela). Fusco musi coś szybko wymyśleć by odsunąć od siebie ewentualne przyszłe podejrzenia. Spodobało mi się, że w końcu wprost postawił się sierżantowi z HR. Ich wątek powraca bowiem w tym epizodzie również. Cała fabuła jest zwieńczona w scenie finałowej w banku, gdzie trafia większość ważnych postaci. Muszę przyznać, że takiego zakończenia się nie spodziewałem ;)
       Będzie mi brakowało przez te parę tygodni PoI. Serial utrzymuje dobrą passę z poprzedniego sezonu. W tej odsłonie brakuje mi tylko jakiegoś nowego wątku głównego, czegoś co wisiałoby nad wszystkimi wydarzeniami. Odnoszę wrażenie, że Twórcy wciąż rozwijają większość fabuły z s1, dodając może ze 2,3 ciekawsze wątki w s2. Brakuje mi jakiegoś nadrzędnego celu dla Reesa i Fincha, Znając jednak PoI, jestem spokojny i ufam, że w końcu takowy cel poznamy. Finał ocenię na bardzo solidne 8,5/10.

sobota, 22 grudnia 2012

American Horror Story s02e09 - "The Coat Hanger"


     AHS w drugim sezonie rozwinęło skrzydła i bije na głowę poprzednią serię odcinków! Nie inaczej jest w finale jesiennym. Dziewiąty epizod jest znów pełen intryg, zwrotów akcji i zaskakujących rozwiązań.
   Fabułę rozpoczyna ciekawa scena - w naszych czasach, współcześnie, do psychoanalityka przychodzi Johnny Morgan (w jego rolę wciela się znany z poprzedniego sezonu Dylan McDermott). Mężczyzna uskarża się na impulsywne działania, np. skórowanie małych zwierząt. W kulminacyjnym momencie ujawnia swój zaskakujący rodowód 0_o (nie zdradzę jednak jaki :P ). Przenosimy się do Briarcliff roku 1964. Monsignor dowiaduje się o incydencie pomiędzy (byłą) siostrą Jude, a Lee Emersonem. Mary Eunice, dr. Arden i właśnie rzeczony pacjent, zawiązują spisek żeby oczernić znienawidzoną siostrę w oczach zarządcy placówki, a także policjantów, którzy badają sprawę śmierci Franka (zabitego w poprzednim odcinku przez Mary Eunice). W tym czasie Lana dowiedziała się, że była w ciąży, próbuje usunąć sobie sama dziecko, szantażuje przy tym Thredsona (więzi go w jednej z komórek). Wraz z Kitem robią przekręt, który pozwoli wydobyć zeznania z psychopaty. Dr. Arden z kolei zmaga się z pytaniami jakie go dręczą od porwania Grace. Wpada na szatański plan jak przywołać obcych... Całkiem interesująco wypadł też element związany ze "Złym Mikołajem". Monsignor Timothy Howard uwierzył w jego nawrócenie i chce go ponownie ochrzcić. Następstwem tej sceny jest jedno z ciekawszych zakończeń tej serii. Generalnie, sporo się działo był to znów jeden z lepszych odcinków. AHS zdecydowanie podbił me serce w trakcie 2. sezonu i już nie mogę się doczekać kolejnej połowy.
    Aktorsko, fajnie że wrócił McDermott. Choć myślę, że będzie to epizodyczny występ raczej, w końcu akcja dzieje się w zdecydowanej większości w 1964 roku. Niewątpliwie na słowa uznania zasługuje Ian McShane, świetna rola drugoplanowa. Jego psychopatyczny "Zły Mikołaj" nie da o sobie zapomnieć. Ucieszył mnie też epizodyczny powrót Frances Conroy (anioł śmierci Shachath).
    Podsumowując, AHS zakończył jesienną część sezonu z wykopem! Nie brakowało praktycznie niczego w tym epizodzie. Jedyną wadą była gra Zachary'ego Quinto, dla mnie nie odnajduje się on tak do końca w roli Thredsona. Ocena 9/10.

Arrow s01e09 - "Year's End"


     Nadszedł jesienny finał "Arrowa". Serial przez pierwsze osiem epizodów okazał się bardzo solidnym debiutem. Twórcy umiejętnie łączą wątki komiksowe, familijne i "mitologię" tajemnic związanych z wyspą, tajemniczą organizacją itd. Dziewiąty odcinek przynosi pewne podsumowanie wątków, a także wprowadza widzów w drugą część sezonu, która prawdopodobnie trochę przyspieszy tempa.
     Osią nakręcającą akcję w finale jesieni są morderstwa dokonywane przez kogoś z łukiem. Problem w tym, że nie jest to Oliver. Jeszcze większy problem w tym, że jest to ktoś o zdolnościach dorównujących młodemu Queenowi. Arrow musi więc zmierzyć się z tą tajemniczą personą. Co więcej, jak w zasadzie w każdym poprzednim epizodzie, stara się budować swe relacje z odzyskaną rodziną. Oliver wymyślił, że zrobią bal świąteczny. To (w teorii) świetna okazja na skonsolidowanie całej familii. Jak się okazuje w trakcie, nie jest to tak łatwe po tych paru latach nieobecności. Trzecim wątkiem jest na pewno rodzący się na nowo, coraz poważniejszy, związek Laurel i Tommy'ego. Dochodzą też smaczki np. nowy chłopak, którego Thea zaprosiła na rodzinne przyjęcie :D Generalnie, najważniejsza jest jednak walka pomiędzy Arrowem a jego tajemniczym nemesis. Podobało mi się też to, że sporo - wydawałoby się pobocznych - elementów historii wiąże się z tym głównym, jakim jest tajemnicza organizacja, której członkinią jest Moira. Epizod nie jest zakończony żadnym cliffhangerem (in minus moim zdaniem) ale Twórcy nakreślają drogę, jaką będą chcieli poprowadzić postaci dalej. Myślę, że od teraz będzie więcej akcji no i chyba ukształtował się już wątek przewodni sezonu.
     Sumarycznie, ostatni epizod w tym roku wypadł na prawdę dobrze, nawet było zaskakująco pod koniec, ale zabrakło mi jakiegoś silniejszego punktu zaczepienia, który trzymałby mnie w niecierpliwym oczekiwaniu na dalszą część przygód bohatera. Ocena 8,5/10.

niedziela, 16 grudnia 2012

Fringe s05e08 - "The Human Kind"


    W poprzednich epizodach położenie bohaterów nie było zbyt korzystne. Muszą wyszukiwać taśmy z kolejnymi punktami planu zniszczenia przybyszów z przyszłości. Jednocześnie Walter boi się, że przeistoczy się znów w bezwzględnego naukowca, jakim był dawno temu. Olivia i Peter muszą sobie radzić ze stratą jedynej córki. Dodatkowo, ten ostatni przeobraża się w coś na kształt obserwatora - posiada zdolności widzenia przyszłości, szybkiego poruszania się i siłę niespotykaną u normalnych ludzi. Odbywa się to kosztem umysłu jednostki, której wszelkie uczucia i emocje zanikają.
     Ze względów opisanych wyżej, Peter działa na uboczu w tym odcinku. Jego akcje są bezpośrednią kontynuacją wątku rozpoczętego w odsłonie poprzedniej.  Młody Bishop szuka zemsty na obserwatorach, bada wszystkie możliwe linie czasowe związane z Windmarkiem. Mamy okazję obserwować grę jaką prowadzą jeden z drugim. Jednocześnie szkoda Petera, który zaczyna tracić swoje człowieczeństwo, a jedyne co go trzyma jeszcze, to chęć niesienia zemsty za śmierć Etty. Olivia i reszta martwią się. Póki Walter bada urządzenie Obserwatorów (takie samo, jak to wszczepione przez jego syna), agentka Dunham jedzie poza miasto, po kolejny element planu - przemysłowy magnes. Znajduje go na jakimś złomowisku. Pilnuje tego grupa dziwnych osób, m.in. jasnowidzka. Między nią, a Olivią rozgrywa się kilka interesujących rozmów dot. nadnaturalnych zdolności obydwu. Generalnie, odcinek kończy się dość niespodziewanie, choć trochę żałuję że właśnie tak :/ Inna sprawa, że to ewidentnie wyznacza nam wejście historii Fringe s5 w ostatnią już fazę, tę finałową.
    Aktorsko, no trzeba tu wspomnieć Joshuę Jacksona. Facet nie miał przez 4 poprzednie sezony za bardzo opcji grania kogoś innego niż Peter. To wyjątkowa postać, bo jego 'niebieska' wersja zmarła dawno temu. Twórcy, wszczepiając chip obserwatorów, dali aktorowi świetne pole do popisu. Muszę przyznać, że jak najbardziej wypełnił on tę rolę i jedyne czego żałuję, że ten sezon ma 13 odcinków tylko :(
    Podsumowując, dobry epizod. Z dobrym rozwijaniem obu wątków, trochę szkoda że został zakończony tak jak został, ale cóż, niektóre wątki okazują się być tylko elementami pewnej podróży jaką bohaterowie muszą odbyć przed końcem swych przygód. Oceniam na 8/10.

piątek, 14 grudnia 2012

Person of Interest s02e09 - "C.O.D."


     Wraz z kolejną, dziewiątą już, odsłoną drugiego sezonu POI dostajemy solidną dawkę akcji. A także sporo powracających wątków i otwiera się też (przypuszczalnie) całkiem nowy. Otóż, Reese i Finch prowadzą śledztwo ws. kubańskiego imigranta. Maszyna wskazała na niego. Człowiek ten prowadzi normalne, nudne życie taksówkarza w Nowym Jorku. Płaci podatki, zbiera oszczędności. Jednak nadszedł dzień, gdy wybrał wszystkie pieniądze z banku. Nie wiadomo dla czego. Dodatkowo jest zamieszany w sprawę tajemniczego zgonu pewnego mężczyzny. W całość wmieszany jest Secret Service oraz Estońska mafia (a zwłaszcza pewna piękna blondynka). Ogółem sporo się dzieje w tym epizodzie. Powraca też wątek Eliasa i HR. Fusco zaczyna mieć problemy z resztkami skorumpowanych policjantów, zaczynają go prześladować. Niestety John i Harold nie są w stanie pomóc, bo zawsze są zajęci. Myślę, że w tym odcinku narodził się nowy wątek (możliwe, że szerzej związany z jakąś - nie znaną nam widzom jeszcze - operacją, która mogłaby służyć za wątek główny sezonu).
     Miło się oglądało całkiem pozytywną postać kubańczyka Fermina Ordoneza. Gość był aż nad to dobry, pracowity i uczciwy. Ale tacy ludzie też się zdarzają na tym łez padole. Nie sposób zauważyć też zmiany jaka zaszła w Carter. W końcu samotna matka-detektyw zaczęła randkować (jest do tego nawet nawiązanie w rozmowach bohaterów) i widać to w jej odmienionym wyglądzie. Fajnie, że Twórcy przykładają uwagę do takich szczegółów.
      In minus, PoI nadal nie ma w drugim sezonie jakiegoś motywu przewodniego, jakiejś tajemniczej organizacji, która stałaby za wszystkimi dotychczasowymi akcjami. Owszem - była Root, pojawił się Elias, rozbito HR, było MI6 i teraz Secret Service. Ale nadal brakuje mi jakiegoś wątku, który jasno by dał do zrozumienia, że jest głównym problemem na tę serię.
Podsumowując, po solidnym odcinku dam ocenę 8/10.

American Horror Story s02e08 - "Unholy Night"


       Po poprzednim, lekko słabszym epizodzie, znów następuje silne uderzenie fabularne. Tym razem mistrzowsko Twórcy poprowadzili wątek śledztwa siostry Jude, Mary Eunice i dr. Ardena. Pełno jest w tym odcinku niespodziewanych koalicji, zakładania naprędce sojuszy po to, by je za chwilę złamać. Poznajemy też kolejnego bywalca Briarcliff. Jest nim Leigh Emerson. W 1962 roku przebrał się za Św. Mikołaja i zgwałcił/zamordował 18 osób. Epizod otwiera właśnie retrospekcja z tego roku. Następnie przenosimy się w czasy współczesne dla sezonu 2 (1964 rok, bo wątek z 2012 jest jak na razie bardzo marginalny).. Pacjenci, pod wodzą siostry Mary Eunice przygotowują choinkę, będą śpiewać kolędy itd. Odwiedza ich też Monsignor Timothy Howard. Siostra Jude natomiast, stara się znaleźć pomoc w zdemaskowaniu byłego nazisty, który się ukrywa w szpitalu, w osobie doktora. Kit Walker zostaje zamknięty z powrotem w psychiatryku. Spotyka tam Lanę, pomoże jej też gdy nadejdzie niebezpieczeństwo. Ogółem, byłem zaskoczony poprowadzeniem paru wątków. Zaskoczyły mnie niektóre sojusze między postaciami, zaskoczyły mnie zdecydowane działania niektórych bohaterów. Dobry był też wątek Emersona. Ogółem, bardzo dobry odcinek, kolejny już z sezonu drugiego.
     Pochwalić należy tym razem Iana McShane, który świetnie zagrał Leigh Emersona. Jego postać wzbudza obrzydzenie, strach ale też i litość. Oprócz tego Lana zdaje się przechodzić odmianę, staje się twardsza i bardziej zdecydowana w działaniach. Jessica Lange ma dużo do roboty w tym sezonie. Niby jej bohaterka nie zawsze jest na pierwszym planie, ale dostaje przy tym sceny bardzo trudne, sama postać jest skomplikowana. In minus zaliczyłbym Zacharego Quinto, jakoś nie czuję jego bohatera, jest jakiś pusty....
Podsumowując, AHS w tym odcinku znów pokazuje pazur i zachwyca wartką akcją i zaskakującymi rozwiązaniami. Oceniam na 9/10.

czwartek, 13 grudnia 2012

Supernatural s08e09 - "Citizen Fang"



       Pora na kolejny odcinek Supernaturala. Przygody braci Winchester, w swojej ósmej już odsłonie, nie powalają póki co. Oglądam bardziej z przyzwyczajenia niż jakiegoś większego zainteresowania. 8. sezon ma ten problem, że nawet nie bardzo nakreślono wątek główny. Niby Dean uciekł z Czyśćca, niby jest ten prorok Kevin i możliwość zamknięcia bram piekieł. Niby jest też Cass i tajemnicza Naomi. Ale wszystko to jakieś takie rozmyte, brak jednoznaczności co jest wątkiem głównym, a co jest historią opowiadaną niejako przy okazji.
     Było, nie było, w 9. odcinku powraca fabuła związana z Bennym. Wampir ma kłopot. Został bowiem wyśledzony przez jednego z łowców, zaczęły też padać w okolicy trupy. Dean i Sam dostają cynk od tego łowcy (okazuje się on być niezrównoważonym umysłowo, kiedyś już pojawiał się w Supernaturalu, był pacjentem zakładu zamkniętego). Jasnym jest, że starszy z braci pragnie uchronić przyjaciela, a przynajmniej dokładniej zbadać sprawę. Z kolei młodszy nie patyczkuje się i najchętniej odciąłby głowę Benny'ego, bez zadawania zbędnych pytań. Cóż za odmiana zaszła w Winchesterach przez te lata :> Cała sprawa nie jest tak banalna, komplikuje ją fakt, że Benny chce chronić swoją prawnuczkę, która nawet nie zna jego prawdziwej tożsamości. Cały epizod oglądamy zatem lawirowanie Deana, jego przyjaciela wampira, a z drugiej zaś strony Sammy'ego i Martina (wspomniany psychol-łowca). Retrospekcje kontynuują wątek znajomości Sama i Amelii. Wraca jej mąż, w związku z czym powstaje problem bo łóżko mieści dwie osoby, a kobieta ma w tym momencie dwóch mężów. Panowie postanawiają jednak sprawę rozegrać krótko, po męsku i honorowo. Winchester postanawia się wycofać i dać Amelii szansę na szczęście z byłym-nowym małżonkiem. Cały odcinek kończy się w dość zaskakujący sposób, jakoś nie spodziewałem się, że właśnie tak rzeczy się potoczą. Zastanawia mnie tylko, czy nie są to przedśmiertne drgawki serialu, który już drugi rok znajduje się w agonii :(
    Podsumowując, wystawię tym razem 7/10. Przyzwoity odcinek, niezłe retrospekcje, parę zaskoczeń. Ale wciąż nie wiem nawet co sądzić o tym 8. sezonie :/

Arrow s01e08 - "Vendetta"


      Epizod jest bezpośrednią kontynuacją wątku z poprzednika. Nadal więc Oliver zajmuje się sprawą rodziny mafijnej Bertinellich i namawia Helenę do odstąpienia od prób zabójstwa. Problemem dla głównego bohatera jest to, że zarówno on jak i nowo poznana przyjaciółka (Huntress/Helena) - mają podobną przeszłość. Oboje pod wpływem pewnych zdarzeń postanowili zmienić się. Tym, co ich dzieli jest chęć odczynienia szkód (u Queena) lub chęć zemsty (u Heleny). Mimo to, Arrow postanawia szkolić dziewczynę, bo wyobraża sobie najprawdopodobniej, że nikt mu tak nie pomoże jak osoba która w 100% rozumie przez co przeszedł. Diggle stara się wybić przyjacielowi ten pomysł z głowy, niestety młodzieniec nie chce słuchać. Rodzą się z tego kłopoty. Zanim to jednak nastąpi, Oliver i Helena są razem też w życiu "jawnym". Pojawiają się jako para w jednej knajpie, gdzie natkną się na Tommy'ego i Laurel. Nietrudno domyśleć się, że nie wyszło to nikomu na dobre. W każdym razie, okazuje się że pobudki panny Bertinelli są nie do ujarzmienia. Myślę, że jej Huntress jeszcze powróci w tym sezonie.
       Drugim wątkiem było śledztwo, które Walter cały czas kontynuuje. Dzielna pracowniczka IT - Felicity - mu w tym pomaga. Jednocześnie tajemnicza organizacja coraz bardziej naciska na Moirę, jej partner może być niedługo w poważnych kłopotach. Nie ma tym razem żadnych retrospekcji, ale odcinek nadrabia dobrym rozwijaniem wątku Laurel i Tommy'ego. W sumie podoba mi się to, że nie skupiają się tylko na 'cięższych' akcjach i jest trochę miejsca na tego typu sprawy natury bardziej uczuciowej może. Ale też zdecydowanie nie jest to tanie, a może to tylko moje zamiłowanie do Katie Cassidy..... tudzież słabość do Willi Holland (czyli Thea - siostra Olivera) :P
      Podsumowując, dobra kontynuacja wątków napoczętych w ostatniej odsłonie. Przy tym sporo scen akcji, widać że Huntress pasowałaby do Arrowa jako partnerka. Oceniłbym epizod na 8/10.

sobota, 8 grudnia 2012

Person of Interest s02e08 - "Til Death"


     Muszę przyznać, że opisywany odcinek jest słabszy od pozostałych w tym sezonie. Jakoś nie trafia do mnie jego temat przewodni czyli disneyowska miłość :P Pomimo to epizod w miarę dobrze się zaprezentował, wydaje się jednak że miał być takim "odetchnięciem" od przyciężkich tematów HR, mafii, Maszyny, numerów, zabójców, snajperów, agentów itd.
      Jak już wspomniałem we wstępie, tematem przewodnim są związki. Z jednej strony obserwujemy działania Reese'a i Fincha zmierzające do uratowania pary małżonków. Z drugiej zaś, w retrospekcjach, widzowie poznają historię uczucia jakie rodziło się między Haroldem a Grace parę lat temu. Co do małżonków, to całkiem ciekawa rzecz, bowiem Maszyna dała dwa numery na raz! Oba należały do związanych ze sobą osób. Daniel i Sabrina prowadzą dobrze prosperującą firmę wydawniczą. Zmagają się z kwestią jej ewentualnej sprzedaży, bądź też nie. Okazuje się to być kością niezgody pomiędzy parą. I teraz następuje najlepsze - związek nie jest tak idealny jak by się mogło wydawać. Mąż i żona cichcem wynajęli na siebie nawzajem zabójców. Jedno chciało przechytrzyć drugie. Stawką był % udział w ich firmie (większość udziałów = możliwość podjęcia decyzji co do kwestii sprzedaży). Całkiem fajnie to Twórcy wymyślili. John musi równolegle strzec małżonków przed nimi samymi, a także przed nasłanymi zbirami. Wątek kończy się jednak zbyt cukierkowo jak dla mnie :P Tak samo jest w retrospekcjach - króluje stan "zakochania". Dlatego jakoś trochę zbyt słodki ten epizod dla mnie. Wiadomo, że życie to nie bajka Disneya, tym bardziej mnie dziwi tak przesłodzone poprowadzenie obu wątków w tak realistycznym serialu (a przynajmniej ewidentnie pretendującym do tego realnego miana) jakim jest PoI. :/
     Bardzo ucieszył mnie Mark Pellegrino jako Daniel. Spodziewałem się, że może zostanie tym samym wprowadzony jako postać 2-planowa, przynajmniej mógłby powrócić od czasu do czasu....Niestety zawiodłem się! Ewidentnie miał to być jednorazowy występ. Szkoda takiego świetnego artysty tylko do roli zgorzkniałego męża :(
  Podsumowując, odcinek słabszy od innych, jednak nadal poziom trzymał. Szkoda niewykorzystanego potencjału Marka Pellegrino, szkoda że były też cukierkowe wątki miłosne i mizianie się. Dlatego tylko 7/10. Bo życie to nie bajka Disneya, dziękuję dobranoc!

American Horror Story s02e07 - "Dark Cousin"


        Po poprzednim odcinku, który najwyraźniej dawał widzom trochę relaksu, w którym fabuła była mniej gęsta i w sumie nic przełomowego miejsca nie miało, nadchodzi znów epizod ciekawszy. Dostajemy nowy wątek, inne są częściowo rozwiązywane lub się trochę zmienia ich charakter.
     Tym razem główną postacią jest anioł śmierci. A przynajmniej istota pełniąca taką mniej więcej rolę. Przychodzi ona do niektórych pacjentów Biarcliff. Przy tym mamy okazję obserwować jak toczą się różne wątki sezonu drugiego. Lana nadal w piwnicy dr. Thredsona, postanowiła uciec stamtąd. Niestety wydarzenia po drodze doprowadzają ją znów do szpitala, z którego tak bardzo pragnęła się uwolnić. Kit wraca po swoją ukochaną. Stara się ją uwolnić, udaje mu się nawet dostać do wnętrza. Tam jednak wydarzenia nie toczą się po jego myśli :/ Podobnie, obserwujemy byłą zakonnicę - Jude, która stara się ułożyć sobie na nowo życie. Spotyka się nawet z rodzicami dziewczynki, którą potrąciła. Wszystkie retrospekcje są poświęcone właśnie Jude i wydarzeniom 1949 roku. W części scen pojawia się wspominany anioł śmierci Shachath (z żydowskiej mitologii)  - tytułowy mroczny kuzyn istoty, która opętała Mary Eunice. Anioła gra znana z poprzedniego sezonu Frances Conroy. Musze przyznać, że Twórcy fajnie przedstawili postać. Szkoda, że ewidentnie będzie ona pełniła marginalną rolę, o ile w ogóle jeszcze powróci.
      Wspomniana pani Conroy już w s1 pokazała na co ją aktorsko stać. Tak jest i tym razem. Dobrze swoją grą oddaje współczującą istotę, która "tylko" wykonuje swoje zadanie zakańczania żyć śmiertelników. Scena z Mary Eunice sugerowała, że obie istoty za sobą nie przepadają, może będziemy oglądać ich korespondencyjny pojedynek o dusze, ale wątpię w to, raczej Shachath była jednoodcinkowym ewenementem.
     Podsumowując, sezon 2 w pełnym locie, pokazuje pazur z odcinka na odcinek. Sugeruję tym razem ocenę 8/10.

niedziela, 2 grudnia 2012

Supernatural s08e08 - "Hunteri Heroici"


       Nie da się tego odcinka określić inaczej jak: oderwany od rzeczywistości. I to w jak najlepszym tego słowa znaczeniu. Otóż, Twórcy postanowili po raz kolejny wdrożyć coś nowego, czego jeszcze nie było w przeciągu tych ponad 7 sezonów Supernaturala. Tematem przewodnim są bowiem.... kreskówki. Te takie klasyczne z logiem Looney Tunes: struś pędziwiatr, królik Bugs, Tweety i kot Sylwester itd.
      Osią fabuły są dziwne zgony w jednej z miejscowości. Ktoś rabuje banki, a przy okazji umierają ludzie w sposób godny kreskówek - a to na kogoś spadnie kowadło, a to ktoś zawiśnie w powietrzu, by dopiero po kilkunastu sek. polecieć w dół itp. Bracia Winchester muszą rozwiązać tę zagadkę. Jednocześnie będzie to związane z ich przeszłością. Muszę przyznać, że druga połowa odcinka mnie zaskoczyła, nie spodziewałem się, że Supernatural stać na pokazywanie tak interesujących (z punktu widzenia wizualnego) scen. W głównym wątku sezonu nie dzieje się zbyt wiele, Bracia ze sobą rozmawiają jak nigdy nic, nikt specjalnie Czyśćca nie wspomina. Jedynie Castiel trafia "na dywanik" do tajemniczej Naomi, o której w zasadzie nic nie wiemy poza faktem, że gra ją Amanda Tapping, słynna Samantha Carter z SG-1. Jedyne retrospekcje jakie się pojawiły, dotyczyły Sama i jego związku z Amelią. Możemy oglądać, klasyczną już w sumie, scenę rozmowy Sama z przyszłym teściem, który go - jak na teścia przystało - nie lubi. Generalnie scenariusz epizodu był tak napisany, że dawał odsapnąć od głównego wątku, nie odrywając jednak widzów całkowicie od tematyki prezentowanej w poprzednich odsłonach.
      W każdym razie, podsumowując, Supernatural może nie prezentuje takiego poziomu jak dawniej, lecz nadal niektóre jednoodcinkowce wypadają dobrze i świeżo. Oceniam epizod na 7,5/10.

Arrow s01e07 - "Muse of Fire"


        Po przerwie powraca nasz bohater w zielonej pelerynie. I muszę przyznać, że notuje dobry powrót, w jak najlepszym stylu. Ten odcinek zdecydowanie stał na wysokim poziomie, świetnie były rozwijane poszczególne wątki, no i wprowadzona została nowa postać - Huntress, ale po kolei.
         Oliver w 7. epizodzie musi zająć się sprawą zabójcy, który strzelał w kierunku pani Queen. Jak się okazuje zamach był wymierzony w człowieka, z którym rozmawiała. Arrow jednak tak łatwo nie chce odpuścić. Co gorsza - musi lawirować pomiędzy chęcią odnalezienia sprawcy, a oczekiwaniami najbliższych, którzy życzyliby sobie, żeby młodzieniec więcej zajął się matką. Dodatkowej pikanterii dodaje fakt, że w tym samym okresie było więcej zamachów, wszystkie na członków mafii bossa Berinellego. Oliver, pod pozorem prowadzenia interesów, stara się zbliżyć do szefa mafii. Traf sprawia, że ląduje na kolacji z jego całkiem urodziwą córką - Heleną. Między dwojgiem zawiązuje się nić porozumienia. W odróżnieniu od poprzednich odsłon, nie mamy tu retrospekcji z wyspy, tym razem Twórcy dają nam odpocząć, bardziej skupiając się na postaci Tommy'ego i jego związku z Laurel. Wydawać by się mogło, że takie uczuciowe wątki nie są zbyt ciekawe, ale przyznam że w serialu "Arrow" dobrze wychodzą. W tym odcinku najważniejsze jest wprowadzenie kolejnej postaci z komiksów DC - Huntress. Na razie niezbyt wiele jej widzieliśmy, montaż w scenach akcji sprawiał, że w sumie nie można się było przyjrzeć jej ruchom, stylowi walki itd. Między głównym bohaterem i Huntress zaczyna się tworzyć więź, bo mają podobne spostrzeżenia i oboje trzymają tajemnice. Ciekaw jestem co z tego wyjdzie w dłuższej mierze. Ogółem, bardzo dobry odcinek, podobał mi się.
     Jessica de Gouw, odgrywająca Helenę, to nowa twarz, nie ograna w innych serialach (ja przynajmniej nie kojarzę jej). Całkiem miła dla oka, dobrze odgrywa swoją rolę. Myślę, że będzie pasowała. Zadziwiające, że "Arrow" to tak na prawdę serial o kobietach 0_o, to one napędzają wiele wydarzeń i najczęściej to ich postaci są ciekawe dla widza. Ja tam w każdym razie nie narzekam, jest to przyjemniejsze od ociekającego potem, krwią, testosteronem (miernego od 2. sezonu) Spartacusa :P
       Podsumowując, "Arrow" śmiało nazwę debiutem sezonu. Teraz już to mogę powiedzieć. Liczę, że serial będzie nadal się rozwijał w taki sposób, że autorom uda się utrzymać widza ciekawymi wątkami i postaciami ze świata DC. Ocena 8,5/10.