wtorek, 29 kwietnia 2014

Jak zgwałcić Marę Jade - napisano: Disney.


       Zbliża się 4 maja ("May the 4th") - święto fanów Gwiezdnych Wojen. Wszyscy zastanawiali się, jaki z tej okazji Disney da nam prezent? Poda obsadę? Ogłosi kolejne projekty? Czy może jeszcze coś nowego i zaskakującego? I w zasadzie to ostatnie miało miejsce, bo oto kilka dni temu dostaliśmy przedwczesny "prezent" od Disneya. Ale wszystko po kolei.
       O przejęciu Lucasfilmu, a wraz z nim praw do marki Gwiezdnych Wojen, przez wytwórnię Walta Disneya słyszał chyba każdy. Nie wiem w jak głębokiej piwnicy trzeba by było w tamtym czasie żyć, żeby o informacja tym nie dotarła do świadomości. Dla przypomnienia, wypowiedziałem się na ten temat szerzej we wpisie na blogu. Od tamtej pory spekulacjom brak końca. Pomijając oczywiste zainteresowanie samym rozwojem wydarzeń wokół nowo powstającej Trylogii, wiele osób zadawało sobie pytanie: a co z Expanded Universe?
      W tym miejscu należałoby pokrótce wyjaśnić czym w ogóle owo Expanded Universe (dalej jako EU) jest. Oprócz filmów w kinach, już od czasu Starej Trylogii wypuszczane były różnego rodzaju powieści opisujące losy postaci w uniwersum - uzupełniając to, co można było obejrzeć na ekranach kin. Przede wszystkim powstały książki przekazujące czytelnikom dalsze losy Luke'a, Lei i Hana, a także ich dzieci. To właśnie główny nurt powieści spod znaku Wojen. Z czasem zaczęły powstawać historie, których akcja toczyła się także przed epizodem IV. Późniejsza premiera Nowej Trylogii część wydarzeń z tych książek na nowo zaprezentowała, w sposób inny niż wcześniej - dokonano tzw. retconu. Przeważnie dostęp do danego uniwersum nie składa się z samej literatury. I tak jest w istocie również w przypadku wyżej opisywanego. Mamy komiksy, seriale (Wojny Klonów, aktualnie do obejrzenia na Netflixie, wypełniają lukę między epizodem II oraz III, też wprowadzono sporo retconów), a także gry. Dobrym przykładem jest tak uwielbiana produkcja BioWare - Knights of the Old Republic. Wydarzenia toczą się tam blisko 4 tys. lat przed Nową Nadzieją. Pokazano tam świat barwny, pełen innych ras a także pełny zagrożeń. Dla mnie to najciekawszy okres w uniwersum Wojen! Niestety, w tworzonym przez Obsidian sequelu gry palce maczał sam George Lucas i kazał powycinać wiele kluczowych elementów, przez co fabuła bardzo ucierpiała. Na szczęście powstały mody odblokowujące wycięte fragmenty i możemy cieszyć się KOTORem 2 w pełni. No właśnie, wszystkie produkty spod znaku Gwiezdnych Wojen wymagały zawsze zgody ich twórcy - Lucasa. W praktyce oznaczało to, że czasem (jak właśnie w przypadku KOTOR 2) odbiorcy byli skazywani na widzi-mi-się reżysera, niekoniecznie przystające do realiów i tego co byłoby najlepsze dla uniwersum. Przez lata panował pewien chronologiczny porządek w kanonie, według którego pierwszeństwo miały filmy (na równi z wszelkimi możliwymi wypowiedziami dodatkowymi Lucasa), po nich seriale, niżej w hierarchii były książki a jeszcze niżej wszelkie prace uważane już za nie należące do kanonu, wciąż jednak związane z marką SW. W tak istniejącym układzie w momencie gdy powstawał na przykład serial "Wojny Klonów" część wydarzeń z napisanych już książek była przedstawiana w zupełnie inny sposób, burząc tym samym pracę autorów powieści. Wprowadzało to często zamieszanie i (zrozumiały) shitstorm wśród fanów.


      Wraz z przejściem Lucasfilm pod egidę Disneya i ogłoszeniem Epizodów VII-IX powstało zasadnicze pytanie: co teraz z kanonem? Przecież świat Gwiezdnych Wojen jest już tak rozbudowany, a losy rodzin Solo i Skywalker tak szeroko opisany w książkach i innych źródłach, że ciężko będzie twórcom filmów się w to wpasować. 6 stycznia 2014 roku na Twitterze Leland Chee - tzw. 'Keeper of the Holocron' odpowiadający za bazę danych kanonu Gwiezdnych Wojen - zaćwierkał . Z tej, oraz wypowiedzi innych osób powiązanych z uniwersum wynikł fakt, że Disney stworzył "komisję" ludzi (głównie pisarzy), która ma ujednolicić kanon i przygotować go pod nadchodzące filmy. Wszyscy się cieszyli, tłumy wiwatowały, sporo osób czekało z nadzieją, niewiele mniej również ze strachem - co dalej będzie? Co wyrzucą? Co zostanie? Tym bardziej gdy ogłoszono iż epizod VII ma się toczyć 34 lata po Bitwie o Yavin (inaczej: po Nowej Nadziei). Dawało to sporą szansę, że kanon zostanie utrzymany przy niewielkich stosunkowo zmianach. Ciekawie na ten temat wypowiedział się w swojej prelekcji na Pyrkonie z-ca redaktora naczelnego Hatak.pl - Adam Siennica - wielki fan Gwiezdnych Wojen. Był on zdania, iż jakieś korekty w kanonie być po prostu muszą (np. przywrócenie Chewbacci, którego w książkach uśmiercono) bo jakąś swobodę twórcy filmów mieć muszą, lecz że nie powinny być raczej wielkie zmiany i że Disney powinien uszanować fanów, którzy przez tyle lat żyli tym światem. Podaję tutaj tę wypowiedź jako przykład bo sam się z nią w 100% zgadzam.


      Przechodząc do sedna niniejszego wpisu - 25 kwietnia wytwórnia wyruchała wszystkich nas w dupę. Może to dość mocne słowa ale inaczej nie da się tego nazwać. Dla tych, którym nie chce się czytać - zostało ogłoszone (przypominam - po ponad 4 miesiącach pracy nad kanonem!), że jedyny kanon, którego się zamierzają trzymać to filmy + seriale. Reszta, czyli: książki, komiksy, gry itp. jest fajna i będzie służyła jako źródło inspiracji dla twórców....... Co to w praktyce oznacza? Ano to, że prawie całe Expanded Universe jest uznane za nieważne, nigdy się nie wydarzyło a w najlepszym razie jest takim fajnym fan-fiction. Ja sam nie zagłębiałem się w EU aż tak mocno. Oprócz gry w KOTORy, czytałem kiedyś książkę "Episode I: Phantom Menace", jakiś czas temu "Revan" a na półce czeka od paru miesięcy Trylogia Bane'a. Nie wiem w zasadzie co z tą ostatnią pozycją począć, bo przecież nie należy już do świata Wojen. Szanowna "komisja" od kanonu postanowiła pójść po najmniejszej linii oporu. Bo łatwiej jest wyzerować wszystko niż wpasować scenariusze filmów do istniejącego uniwersum. Rozumiałbym jakieś zmiany, nawet kilka większych. Były one potrzebne by dać wolność scenarzystom. Lecz całkowite wymazanie?! Dla tych, którzy mają wątpliwość co do interpretacji słów Lucasfilm: zwróćcie uwagę, jakiego nazewnictwa używają - Nowy Kanon itd. Od teraz wydawane książki będą zgodne z Nowym Kanonem, ergo - Stary jest stary i w ogóle 'be'. Jak mają się poczuć ludzie, którzy od 30 lat chłoną każdą możliwą książkę, komiks i grę z ich ulubionej marki? Jak mają się poczuć osoby, które zostały na przykład niedawno przekonane do EU tylko po to, by się okazało że tego już nie ma. Tzn. jest na półkach i w księgarniach i będzie drukowane, lecz już nie staje się elementem kanonu, nie opowiada historii Skywalkera z filmów tylko jakiegoś innego, z alternatywnego uniwersum może? W ten jakże prosty sposób Disney nasrał sam pod siebie, bo z miejsca ruszyły akcje protestacyjne fanów, spamowanie facebooka itd. Moderacja oficjalnego profilu wytwórni robi to co każde chore korpo - kasuje niewygodne posty, udając że wszyscy są happy, ptaszki śpiewają tralalala. Z zainteresowaniem będę śledził jak się potoczy dalej ta PRowa szopka, bo nie mam wątpliwości że wytwórnia myśli teraz jak tu się zachować i że nie mają chyba żadnego pomysłu, więc udają że wszystko gra.
      Najgorszy w tym wszystkim jest fakt (bo to nie gdybanie, to moi drodzy jest fakt!), że zagorzali miłośnicy EU i tak stanowią jakiś odsetek docelowego targetu nowo powstającej Trylogii, że Disney już sobie to dawno obliczył i hajs im się jak najbardziej będzie zgadzał, choćbyśmy nawet wszyscy odmówili pójścia do kin czy kupienia czegokolwiek z logiem SW. Fani pokrzyczą trochę i im się znudzi a chmary dzieciaków i tak kupią zabawki, gierki i książki, filmy zarobią prawdopodobnie miliardy $ - takie będą przerażające realia. Ja od razu nie będę oszukiwał nikogo - i tak pójdę do kina, może i ze 2 razy nawet. Ale niesmak gdzieś w głębi duszy pozostanie....

PS: w trakcie pisania tego posta ogłoszono oficjalnie obsadę Ep. VII - Andy Serkis jest! wielkie zaskoczenie in plus jak dla mnie
pS2: wiem, że przy rozmowach na wyżej opisywany temat przewija się nazwisko JJ Abramsa oraz tego co zrobił z uniwersum Star Treka, lecz IMO jest to temat na osobny wpis, takowy pewnie powstanie w najbliższych dniach

sobota, 19 kwietnia 2014

Captain America 2: Winter Soldier


        Nie wnikając w zbędne szczegóły - jakieś fatum krążyło nad wyjściem na Winter Soldiera. W końcu, prawie 3 tygodnie po premierze, udało się! Tym bardziej nie mogłem się doczekać, gdyż recenzje filmu były bardzo pozytywne, nazywając ten epizod MCU (dla przypomnienia Marvel Cinematic Universe) jako swego rodzaju "game-changer", wywracający porządek kinowego uniwersum. Czy rzeczywiście tak było i jaką tytułowy Winter Soldier odegrał w tym rolę, dowiecie się Moi Drodzy z poniższego tekstu.
       Zacznijmy od fabuły. Akcja filmu na samym początku podąża za członkami SHIELD, którzy mają za zadanie odbić z rąk terrorystów zakładników z frachtowca "Lemurian Star". Byłaby to rutynowa misja wspomnianej organizacji, gdyby nie fakt że bierze w niej także udział Natasha Romanoff (aka Czarna Wdowa) oraz we własnej osobie....no nie zgadlibyście! Sam Kapitan Ameryka! ;) Jak to w przypadku SHIELD zazwyczaj bywa, nic nie jest takim jakim sie wydaje i okazuje się że misja ma również podtekst - Wdowa ma po cichu skopiować dane ważne dla światowego ładu. Od tego momentu bardzo ważnym motorem napędowym całej historii zaczynają być właśnie tajemnice SHIELD, oraz ich podział pomiędzy poszczególnych członków. Przez to wielu bohaterów nie ufa sobie nawzajem, a właśnie teraz potrzebują tego najbardziej gdyż dla całej organizacji przychodzi moment krytyczny. Wcale nie mija długi czas, gdy przy okazji tych ciężkich chwil poznajemy prawdziwego wroga, któremu Kapitan Ameryka i pomagające osoby muszą stawić czoła. Cóż, zdaję sobie sprawę że taki opis fabuły jest do dupy ale rzeczywiście historia w sequelu "Kapitana..." jest pełna tak wielu różnych zwrotów akcji, smaczków, zaskakujących momentów że szkoda mi byłoby to Wam odbierać, jeśli jednak lubicie spoilery to zapraszam do akapitu poniżej.
SPOILER
       O fakcie, iż głównym wrogiem okazuje się być organizacja HYDRA, a zdrajcą jest postać Pierce'a, grana przez Roberta Redforda - wiedziałem od jakiegoś czasu. Nie sądziłem jednak iż to dosłownie kropla w morzu. Jednym z głównych motorów napędowych fabuły jest śmierć Nicka Fury'ego. Oczywiście (czego się trochę domyślałem) potem okazała się być tylko akcją sfingowaną by uzyskać przewagę nad tajemniczymi wrogami a Samuela L. Jacksona na pewno zobaczymy jeszcze nie raz w tej roli. Dość zaskakującym okazał się też fakt, że wraz z końcem historii przedstawionej na ekranie - SHIELD jako organizacja przestaje istnieć. Wywołany przez HYDRĘ chaos i rozłam były tak olbrzymie że sam się zastanawiam jak teraz zostanie to rozwiązane w dalszych produkcjach MCU. O tym, że Fury żyje wie tylko garstka zaufanych. Dodać należy do tego takie smaczki jak powrót Arnima Zoli w formie ...programu komputerowego (nawiązanie do komiksów), czy też - co stało się tradycją w filmach komiksowych - scenkę po napisach. Tym razem otrzymujemy dwie - jedna ukazuje Bucky'ego, który w muzeum dostrzega siebie wśród Howling Commandos na zdjęciach z II wojny światowej. Druga zaś, znacznie IMO ciekawsza, pokazuje jakiś ośrodek HYDRY, który zdaje się był na uboczu wydarzeń. W nim - Baron von Strucker oraz bliźnięta Quicksilver i Scarlett Witch. Cała trójka ma się pojawić w Avengers 2. W każdym razie, sami widzicie że nie da się za wiele powiedzieć o fabule, nie psując radości z jej doświadczania w sali kinowej.
KONIEC SPOILERA


       Podsumowując, według mnie historia przedstawiona w Captain America 2: Winter Soldier miała dobre tempo. Sporo naprawdę fajnych zwrotów akcji oraz smaczków zagwarantowało że generalnie się nie nudziłem. Trochę zaskoczył mnie relatywnie mały udział samego Winter Soldiera, który okazał się być takim "plakatowym" villainem (analogicznie jak Mandarin w IM3). Jednym z mankamentów dla mnie był również, co też już staje się tradycją u Marvela, średniawy finał. W zasadzie, w porównaniu do trzymającego w napięciu środka, koniec filmu był taki typowo epicko-komiksowy, "KABOOM , 'Murica... PEW PEW" i te sprawy. Troszkę się to gryzło z wcześniejszym, bardziej mrocznym oddźwiękiem historii. Ale też, żeby nie wprowadzić kogoś w błąd - sporo jest, jak to u Marvela, humorystycznych wstawek, dobrych dialogów. Nie jest to może poziom Starka czy Thora, lecz i tak jest dobrze.

      Aktorsko, muszę tu pochwalić Chrisa Evansa. Dorasta nam chłopak ;) Z harcerzyka, Kapitan Ameryka w końcu staje się mężczyzną. To zdecydowanie najlepszy występ dla tej postaci. No do Starka i Thora - jak wspominałem - brakuje ale Steve Rogers nie jest już chłopcem od podawania ręczników. Fajnie wypadły sceny pokazujące jak się zaklimatyzował do naszych czasów, lecz wciąż pamięta o swoim "poprzednim" życiu. Zabrakło mi tutaj tylko większej ilości obiecywanych nam kiedyś scen z samym procesem aklimatyzacji (wycięte np. z ostatecznej wersji Avengers fragmenty z Kapitanem). Ten film stał się też pięknym pokazem dla trzech bohaterów. Przede wszystkim Black Widow! Scarlett Johansson z każdym filmem coraz piękniejsza i coraz lepsza. Ich dialogi z Rogersem są całkiem fajne, między obiema postaciami iskrzy i to się czuje, jest pewna koleżeńska chemia. A Natasha zasługuje na osobny spin-off. Nick Fury (w tej roli Samuel L. Jackson) w końcu dostaje więcej akcji. Poznajemy go również z dość zaskakującej strony (i w dość zaskakującym kamuflarzu, lecz więcej nie zdradzę). Trzecią osobą musi być tytułowy Winter Soldier. Sebastian Stan stworzył prawdziwego 'badassa'. Jego wątek świetnie spleciono z wojenną przeszłością i jednocześnie żywię nadzieje, że postać jeszcze powróci w kolejnych odsłonach - być może w zapowiedzianym już Captain America 3. Cała wspomniana czwórka aktorów ciągnie ten film na swoich barkach i robią to w dobrym stylu. Towarzyszy im sporo drugoplanowych postaci, lecz nikt się niczym nadzwyczajnym nie pochwalił (i Redforda też w to wliczam).


       Czy muszę mówić, że technicznie - pod względem CGI, scenografii i efektów - ten film to typowy blockbuster na wysokim poziomie? No chyba nie. Choć miał jedną, DUŻĄ wadę - obraz był za ciemny. Nie "za ciemny" = przyzwyczajasz się po 3 minutach, o nie.... "za ciemny" =  cholernie mało momentami widać :( Spory FAIL ze strony wytwórni że tak to wypuścili. Chwilami też głębia 3D była zbyt mocno ustawiona, a montaż niestety czasem za szybki, oczywiście tradycyjnie w scenach akcji. Stąd sumaryczna ocena nie może być najwyższa, bo rażące błędy były.

(Tutaj błaganie do osób pracujących w kinach - GAŚCIE KURNA ŚWIATŁO !! jak leci scenka w trakcie napisów, to się gasi światło a nie czeka nad nami z miotłą aż wyjdziemy. Scenki po napisach są nie od dziś i chyba dałoby radę tak gospodarować zasobami ludzkimi by sprzątać PO scenkach a nie w ich trakcie....nie zrozumcie mnie źle, nikt nam nie przeszkadzał bezpośrednio ale światło mogło być spokojnie zgaszone a było wyraźnie zapalone dla personelu który się szykował do sprzątania...)
 
       Podsumowując, na pewno warto było się wybrać do kina. Winter Soldier to rzeczywiście obraz który sporo namieszał w MCU. Na szczęście bliżej mu w tym poziomem do Thora 2 niż do Iron Mana 3. Nie da się powiedzieć że to film o superbohaterze bez jego samego, bo Kapitan jest tu widoczny i ma sporo roboty. Mimo kilku wad, dobrze zagrane role, komiksowe smaczki i fajnie poprowadzona fabuła nagradzają je na tyle, bym wystawił notę 8/10.

P.S. Jak ktoś nie ogląda jeszcze serialu Agents of S.H.I.E.L.D. to ma teraz powód. Odcinek 17 to jedno wielkie nawiązanie do wydarzeń z opisywanego filmu, a ze słabego serialu robi się coraz ciekawsze dopełnienie MCU, warto przemęczyć się przez pierwsze epizody bo finał sezonu zapowiada się zaiste interesujaco i prezentuje sporo lepszy poziom!


P.P.S. ....<nachyla się i szepcze do ucha> HAIL HYDRA ;)

wtorek, 15 kwietnia 2014

Oscarowe filmy

      W ostatnim czasie wiele z tegorocznych zdobywców Oscarów wyszło na nośnikach blu-ray itp.
W związku z tym postanowiłem zobaczyć kilka interesujących mnie tytułów i tak oto narodził się ten zbiór mini-recenzji. Zapowiadałem go parę dni temu ale niestety mi się przedłużyło.
Za to, żeby wynagrodzić oczekiwanie, dołożyłem czwarty film. No to zaczynajmy!

American Hustle

        Na pierwszy ogień poszedł obraz przedstawiający historię Irvinga Rosenfelda - oszusta, który zna światek fałszerzy sztuki. Złapany przez agenta FBI - Richie DiMaso - zostaje zmuszony do współpracy z organami ścigania. W zamian za pomoc w ujęciu 4 fałszerzy, dostanie święty spokój i czystą kartę. Niestety, apetyt funkcjonariusza rósł w miarę jedzenia, a przyskrzynienie zwykłych oszustów już mu przestało wystarczać. W ten sposób główni bohaterowie coraz bardziej wkręcają się w spiralę wydarzeń, z której trudno się wydostać. W mojej ocenie American Hustle to film z pogranicza 'heist movie' w rodzaju Ocean's Eleven oraz dramatu. Sporą zaletą fabuły są występujące w niej zwroty akcji. Minusem dla mnie jest ogólne jej prowadzenie, gdyż momentami się nudziłem i jednocześnie nie do końca jest to taki typowy 'heist movie', do wspomnianego klasyka gatunku 'heist'.
       To co mnie jednak ujęło najbardziej to świetna obsada głównych ról - Christian Bale jako Irving, Bradley Cooper jako Richie. Dla mnie największym blaskiem świeciły jednak nade wszystko panie: Amy Adams jako Sydney i Jennifer Lawrence w roli Rosalynd. Nic dziwnego że (podobnie jak panowie) dostały nominacje do Oscarów, bo szczerze to właśnie one na nie zasłużyły (a wcześniej za swoje występy w tym filmie zgarnęły po Złotym Globie). We wczuciu się w klimat końcówki lat 70tych pomaga świetnie dobrana muzyka, podobnie jak charakteryzacje i kostiumy.
     W mojej ocenie, pomimo iż nie był to film do cna wybitny, to warto go obejrzeć ze względu na świetną obsadę, zwłaszcza dla Amy Adams która przechodzi samą siebie, a Jennifer Lawrence - mimo iż jest jej mało - daje kolejny popis swoich umiejętności. Dodajmy do tego fajnie złożony soundtrack i dostajemy 2 godziny dobrego kina. Sumarycznie, wystawiłbym ocenę 8/10.


12 Years a Slave

       Drugim obejrzanym przeze mnie dziełem był nagrodzony 3 statuetkami (w tym najważniejszą dla Najlepszego Filmu) dramat o niewolnictwie w połowie XIX wieku. Jest to historia Solomona Northupa - wolnego czarnoskórego mężczyzny, który jest muzykiem i ma żonę wraz z dwójką dzieci. Sielanka prędko mija, gdy zostaje on porwany i zmuszony do niewolniczej pracy u kolejnych plantatorów. Film Steve'a McQueena w dość brutalny sposób przedstawia rzeczywistość, jakiej musieli stawiać czoła niewolnicy w tamtych czasach. Bici, poniżani i głodzeni - byli własnością, a nie ludźmi. W całej swej rozciągłości, obraz niestety momentami się dłuży. Trzeba jasno powiedzieć - to typowy amerykański film historyczny, skrojony pod Oscary. Osobiście, fabułę oceniam jako naprawdę niezłą, lecz to w zasadzie tyle.
      Podobnie ma się rzecz z obsadą. Nie błyszczy ani Chiwetel Ejiofor jako Solomon ani Lupita Nyong'o jako Patsey. Oboje tworzą raczej mało barwne, trudne do zapamiętania na dłuższą metę, postaci. Stąd tym bardziej nie rozumiem nagrody dla Lupity, dla mnie totalnie nietrafiona decyzja. Jedyną osobą z obsady, której należą się oklaski, był Michael Fassbender - słusznie w mojej opinii nominowany do Oscara. Stworzył przerażającą postać plantatora bawełny, Eppsa. Jego bohater jest nie tylko wybuchowym okrutnikiem, jest też pijakiem i z lubością wykorzystuje Patsey. To jedyna świetnie obsadzona rola w tym filmie.
     Jak przystało na obraz skrojony pod najważniejsze nagrody branży filmowej, kostriumy, charakteryzacje, wszystkie techniczne aspekty stoją na bardzo wysokim poziomie. W moich oczach nie ratują jednak one tego filmu. Sumarycznie, jest on dość średni (w najlepszym razie niezły). Nagroda za Najlepszy Film to IMO jeden z lepszych dowodów na panującą w naszym świecie zakłamaną poprawność polityczną. Z dzieł o niewolnictwie dużo ciekawszy był "Lincoln", tudzież poruszające dokładnie ten sam problem "Django", gdzie postaci były znacznie ciekawsze. Moja ocena: 6/10





The Wolf of Wall Street

    Trzeci obejrzany przeze mnie obraz jest według mnie zarazem najlepszym ze wszystkich nominowanych do nagrody za Najlepszy Film (a przynajmniej z tych kilku które widziałem). To dość długa opowieść o brokerze giełdowym - Jordanie Belforcie. Jest on osobą jak najbardziej prawdziwą, sam film powstał na bazie jego książki. Przedstawia nieudane początki pracy Belforta w czasach krachu giełdowego z 1987 roku, a następnie moment gdy założył własną działalność i jak ją dalej prowadził. Nie ma się co oszukiwać - ponieważ obraz Martina Scorsese przedstawia życie brokerów takim jakim rzeczywiście było, to składa się nań głównie pasmo imprez, seksu, narkotyków i innych ekscentrycznych zachowań. Niewątpliwą zaletą fabuły "Wilka..." jest fakt, że ciężko go jednoznacznie zakwalifikować: jest sporo humorystycznych wydarzeń, czyniących z filmu momentami komedię. Z drugiej strony, patrząc na staczającego się coraz bardziej w otchłań uzależnień Jordana, nie da się mu nie współczuć. Historia przedstawiona tutaj jest jak bańka spekulacyjna - narasta by w końcu pęknąć, a wtedy jest źle. Źle dla postaci oczywiście. Dawno żaden film nie zrobił na mnie tak dobrego wrażenia, a jednocześnie tak przerażającego. Tym trudniej się o tym myśli, jeśli mamy świadomość że te wszystkie imprezy i ekstrawagancje to żadna fantazja, tylko szczera prawda!
      Pod względem obsady - tu dzieli i rządzi Leonardo DiCaprio. Jeśli za ten film i za tę rolę nie dostał Oscara, to już nie wiem za co by mógł. Zgodzę się, że grał już wcześniej podobnych bohaterów - w Aviatorze, czy "Catch me if you can" chociażby - ale najlepiej wychodzi mu to właśnie tutaj, w "Wilku...". Jego Jordan Belfort zjednuje sobie widzów w mgnieniu oka, dokładnie tak samo jak klientów którym opycha akcje. Z reszty obsady jest też druga hipnotyzująca wszystkich persona. To pierwszy "mentor" Belforta - Mark Hanna - w którego rolę wcielił się obłędny Matthew McConaughey. w 3-godzinnym filmie mamy go raptem na ekranie przez ...15 minut ale ten kwadrans to dla mnie bezsprzeczny Oscar za rolę drugoplanową! Zwłaszcza w scenie w restauracji gdzie w krótkich i dosadnych słowach Mark instruuje początkującego Jordana w tajnikach zawodu.
      W aspektach technicznych nie doszukałem się żadnych uchybień. Prawdą jest jednak że tego typu film nie wymagał żadnych skomplikowanych CGI, efektów itp. 
      Podsumowując, dla mnie to najlepsze z dzieł nominowanych za Najlepszy Film. Obraz Scorsese zupełnie inny niż jego poprzednie a jednocześnie mający z nimi wspólne mianowniki takie jak świetna gra DiCaprio, czy pewien sposób opowiadania historii (główny bohater jest narratorem). Tego się nie da dobrze opisać, to trzeba obejrzeć. Jedyną wadą (bo innej nie jestem nawet w stanie znaleźć) jest może ciut za mało barwna muzyka i kilka momentów chwilowej nudy, stąd moja ocena 9,5/10 .


Dallas Buyers Club

     Filmy o AIDS, gejach i transwestytach to nie jest to co lubię najbardziej. Stąd też do obrazu Jean-Marca Valée zabierałem się jak kot do jeża. Postanowiłem spróbować głównie ze względu na chwalonego Matthew McConaugheya, któremu według recenzentów udało się tym filmem wyjść z szufladki komedii romantycznych i lowelasów i rzeczywiście zrobił to w genialnym stylu. Sam film opowiada o postaci Rona Woodroofa, kowboja któremu lekarze w połowie lat 80tych oznajmiają, że choruje na HIV i zostało mu około 30 dni życia. Facet bierze się w garść, gdy odkrywa że leki forsowane przez szpitale i koncerny farmaceutyczne nie pomagają, zamiast tego odnajduje alternatywną terapię, która znacząco pomaga mu poprawić swój stan zdrowia. Poprawia na tyle, ze Ron nielegalnie zaczyna sprzedawać niezatwierdzone w USA medykamenty ludziom chorym, takim jak on. Spodziewałem się historii o powolnym odchodzeniu ze świata, a dostałem coś zupełnie innego i wartościowego. W film nie tylko wpleciono aspekty dotyczące praktyk koncernów farmaceutycznych, ale też i odmiennych orientacji seksualnych. Te reprezentuje nam postać transwestyty Rayona. To na pewno druga, po Ronie, interesująca persona. Samo dzieło warto obejrzeć właśnie ze względu, że jest o czymś innym i z ludzkiego dramatu wyciąga tyle dobrych działań i myśli ile można.
     Za swoje role w tym filmie, McConaughey (Ron) i Jared Leto (Rayon) zostali uhonorowani statuetkami i w mojej opinii zasłużyli na nie. Może minimalnie lepiej McConaughey zagrał rolę drugoplanową w "Wilku..." niż Leto w "Dallas..." ale i tak werdykt Akademii uznaję za dobry. Ron to niepoddający się przeciwnościom losu, zahartowany kowboj. Jest tak uparty że w momentach gdy choroba powinna go przykuć do łóżka, kroczy tylko siłą rozpędu. Leto, wychudzony w przeraźliwy sposób, gra tu chyba swoją najlepszą rolę, jego Rayon jest na pierwszy rzut oka odrzucający, lecz z czasem (podobnie jak główny bohater) zaczynamy go lubić, jego inność ale też odkrywamy że w gruncie rzeczy wcale nie jest tak do końca kimś zupełnie odmiennym. Za obie kreacje zasłużone brawa!
    Podsumowując, "Dallas..." to nie jest typowy film o chorobie. To obraz opowiadający o przetrwaniu, niepoddawaniu się i akceptacji innych ludzi. Pozytywnie mnie zaskoczył. Nadal to nie jest kino z moich ulubionych gatunków, lecz na pewno - podobnie jak American Hustle - warte obejrzenia. Ode mnie 8/10 .

czwartek, 3 kwietnia 2014

Seksistowska kość niezgody


       Wydarzenia rozgrywające się niecały tydzień przed tegorocznym Pyrkonem sprawiły, że i ja postanowiłem się wypowiedzieć na blogu w sprawie ogólnie (i bardzo różnie, jak się okazuje) pojmowanego "seksizmu" na imprezach fantasy, targach, konwentach itp. Uważam, że jest to dość interesujący temat i chyba warto go poruszyć. Przejdę od tej konkretnej burzy odnośnie konkretnego filmiku do ogółu spraw związanych z seksizmem w popkulturze. Ale wszystko po kolei.
        Cała "afera" zaczęła się od spotu, który pojawił się 15. marca na oficjalnym profilu YouTube Pyrkonu (oraz oczywiście na facebookowym fanpage'u). Dla tych, którzy jeszcze tego nie widzieli - oto link: Kostki Zostały Rzucone . Pod umieszczonym na portalu społecznościowym filmikiem natychmiast wywiązała się wielka internetowa "gównoburza", a komentarze szły w setki. Wojna toczyła się między (dość nieznacznym lub po prostu za cichym, trzeba przyznać) gronem zwolenników filmu, bądź osób którym specjalnie nie przeszkadzał oraz (liczną, tudzież bardzo głośną) grupą osób, którym materiał wydał się seksistowski, wulgarny lub po prostu zły i niesmaczny. Cała kłótnia szybko przedostała się do fandomowej blogosfery i jeszcze tego samego dnia powstawały różne wpisy, w większości krytykujące film. Co więcej, w dalszej kolejności pojawiły się na ten temat artykuły w mediach o znacznie szerszym targecie odbiorców - TVN24 czy Gazeta Wyborcza. Tyle, tytułem wstępu.
       Od tamtego dnia minęło 2 tygodnie i zdecydowałem że chyba czas samemu się w tej sprawie wypowiedzieć. Szczerze przyznam, że uderzyło mnie tu wiele rzeczy a "piekiełko" jakie zgotowano Organizatorom Pyrkonu oraz przede wszystkim Marcie, która w filmie wystąpiła - było po prostu niesprawiedliwe i niezasłużone. Wiele osób zarzuca spotowi wprost wulgarność i "szczucie cycem". To ciekawe, pozwólcie że wyliczę jakie nagie części ciała widać w materiale: stopy Marty, jej ramiona, łydkę oraz (o zgrozo!) przez sekundę plecy. Generalnie, więcej nagości widać na co dzień w reklamach szamponów czy rajstop, gdzie w praktyce często Panie występują pół-nago po to by przyciągnąć widza. W mojej opinii sam Pyrkonowy film nie był w żaden sposób niesmaczny. Ba! Mnie się całkiem podobał, aczkolwiek możliwe że parę ujęć bym zmienił lub poprawił, choć to już inna historia. Smutny dla mnie jest w tym całym hałasie fakt, że zdecydowana większość przeciwników spotu odmawiała samej kobiecie występującej w nim jakichkolwiek praw do decydowania o sobie. W tumulcie dzikich wrzasków o pornografii mogła umknąć uwaga, że samej Marcie występ w filmiku się podobał i jest nim ukontentowana oraz - co chyba logiczne - nie czuje się w żaden sposób uprzedmiotowiona. Natomiast, niewiele osób z jej zdaniem w ogóle się liczyło. Rozumiem, że można mieć różne opinie na temat spotu, lecz bezpośrednie ataki na osobę, której nawet większość z nas nie zna - nie były fair. I to trzeba jasno powiedzieć! Stąd, w mojej wypowiedzi na facebooku użyłem nawet stwierdzenia: feminazistki. Bo dla mnie osoby, które wszędzie dostrzegają tylko i wyłącznie poniżenie kobiet do tego stopnia że samym Paniom odmawiają praw do własnej opinii i samodzielnego myślenia - właśnie takie osoby to feminaziści. To już wykracza poza zwykły feminizm i walkę o równość płci.
       Chciałbym też dodać swoje spostrzeżenia na temat zachowania Organizatorów w tej całej sytuacji, bo też odbiegało ono od ideału. Najpierw twierdzili, że nie będzie żadnego oświadczenia w sprawie spotu, później się ono pojawiło. Według treści, spot w zamierzeniu miał być promowaniem akcji dołączania kostek do akredytacji i nie był reklamą Pyrkonu. Nie zgadzam się z tym twierdzeniem. W spocie wyraźnie pojawia się logo festiwalu, zwłaszcza na sam koniec - ergo, spot jest również jego reklamą (nawet pośrednio ale jest!). Takie próby negowania reklamy własnej imprezy to PR-owy błąd w mojej ocenie. Tak samo uważam, iż w przyszłości ludzie odpowiedzialni za akcję promocyjną festiwalu powinni baczniej zwracać uwagę jakiego rodzaju to są spoty. Mnie on się podobał, lecz burza w mediach pokazuje że trzeba ostrożniej dobierać tematykę i treść reklam, bo inaczej może się to odbić nawet nie tyle na frekwencji samych uczestników, co na współpracy z wystawcami, zaproszonymi gośćmi i innych rodzajów VIPami. W kontekście tego nie zgadzam się właśnie z przeświadczeniem, że to burza w szklance wody. Pyrkon jest zbyt dużą imprezą i już na tę chwilę zbyt głośną medialnie, by taka afera przeszła bokiem. Wierzę jednak że w przyszłości, nauczeni tą sytuacją, Organizatorzy będą ostrożniej dobierać treść spotów, a zaproszeni goście na tyle rozsądni by nie wyciągać takich spraw w trakcie negocjacji.
        W całej tej internetowej "gównoburzy" bardzo interesujący jest fakt, iż na co dzień na konwentach bywa sporo dość skąpo ubranych cosplayerek. Taka ilość "seksownych" strojów wiąże się z prostym faktem, iż cosplay, z definicji, powinien być jak najdokładniejszy. A postaci kobiece w grach, literaturze czy filmach dość często miewają skąpe odzienie. Ba! Sama Marta, będąca "twarzą Pyrkonu", promowała festiwal jako "Dragonetka" m.in. na Polconie oraz Falkonie (jeśli mnie pamięć nie myli). Jej strój też nie zasłaniał wcale wszystkiego od stóp do głów i wtedy jakoś nikt nie podnosił larum, nikt nie krzyczał w internetach: "Seksizm!", "Porno!" itp. Wszystko do tej pory było OK. To chyba dość paradoksalne ze strony hejtujących pyrkonowy spot ... Skoro już o cosplayach (a raczej, nie oszukujmy się, cosplayerkach bo na płci pięknej głównie się skupia cała afera) mowa, to warto zwrócić uwagę na problem pół-nagości. Rzeczywiście zdarza się wiele strojów, przy których odnosiłem wrażenie że droga Pani (czy też Pan) niezbyt przyłożyła się do samej jakości wykonania, zamiast tego w dość oczywisty prezentując swoje wdzięki. Tylko czy to jeszcze cosplay? Ale czy naprawdę trzeba sztywno ustalać jego ramy? A co jeśli droga Pani (czy też Pan) chce właśnie w ten sposób się zaprezentować i nie przeszkadza jej (jemu) wzrok setek ludzi wokoło, bo chce zwrócić na siebie uwagę? Chyba warto nad tym pomyśleć. Fandom fantastyki słynie właśnie z otwartości na drugą osobę, więc w zasadzie czemu miałoby się komuś zakazywać paradowania w seksownym wdzianku jeśli samej paradującej to nie wadzi a otoczenia też jakoś szczególnie nie razi? Jest też zupełnie inna strona tego problemu, bo cosplay to nie tylko cycki. Zdarzają się przecież świetne stroje zakrywające ludzi od stóp do głów. Powiedziałbym nawet, że takie są najlepsze, bo wymagają sporo pracy. Przykładem niech będzie strój Kaylee Battleborn, wykonany przez Shappi na tegoroczny IEM w Katowicach. Dziewczyna wygrała konkurs strojem postaci zakutej w zbroję od stóp do szyi. To pokazuje, że wcale niekoniecznie musi być tak, że dla ludzi liczy się tylko to co jest 'sexy', my jako widzowie czy naoczni świadkowie naprawdę doceniamy pracę włożoną w te stroje. Tak jak wcześniej wspomniałem, spora doza postaci odgórnie ma narzucony wygląd odsłaniający sporo ciała i dopóki cosplay jest wiernym odwzorowaniem, zrobionym jednocześnie nie po to by szokować kogokolwiek ale by autentycznie oddać daną postać, to ja nie widzę w tym nic zdrożnego.
       Zauważam za to odmienny problem. Mianowicie, cosplayerki bywają czasami traktowane w sposób niewłaściwy a rzadziej - wręcz chamski. Nie wiem dlaczego niektórzy "mężczyźni" na konwentach uważają, że jeśli Pani jest wystarczająco rozebrana to można ją dotykać gdzie i ile się chce... Równie chamskie bywają teksty i pytania o rozmiar stanika, jakie nosi majtki itp. (Tym samym pytający zdradzają zresztą swoje, niezbyt imponujące widać, rozmiary :P ) . Myślę, ze niektórzy powinni nauczyć się szacunku, zwłaszcza do osób które w tak szczególny sposób pokazują się publicznie. Nie jestem cosplayerem ale mogę się domyślać, że paradowanie w stroju, na który się poświęciło długie miesiące ciężkiej pracy - nie zawsze jest łatwe i miłe, zwłaszcza gdy słyszy się takie chamskie odzywki, jak wyżej opisywane. Przyznam, że sam nie jestem oczywiście bez skazy. Mi też zdarzało się zawiesić oko nie tam gdzie powinienem i nie na tak długo jak powinienem. Cóż - jestem tylko człowiekiem. Ale ważne jest by, nawet gdy popełniło się błąd i zachowało głupio, zdać sobie z tego sprawę i albo przeprosić albo po prostu więcej tego nie robić. W ustaleniu sobie pewnych granic zachowania, co wolno a czego nie wolno, pomaga mi zadanie sobie pytania: "Czy chciałbym aby w ten sposób ktoś potraktował moją koleżankę/dziewczynę?" . Co do samych cosplayerów to myślę, że powinni uczyć się asertywności i głośno wyrażać gdy im się coś nie podoba, gdy ktoś obejmuje w niewłaściwy sposób lub mówi coś obraźliwego. Zdrowy rozsądek i szczerość w relacjach na pewno pomogłyby wszystkim.
       Przyznam jednak, że rzeczywiście w tej całej sytuacji z seksizmem należy dostrzec jedno "ale". Mianowicie fakt, że strasznie dużo jest w naszej popkulturze - grach, filmach i komiksach - postaci skąpo ubranych, które nie zawsze mają rozwiniętą emocjonalną głębie i własną historię. Rzeczywiście często bywa, że sam pierwowzór na kartach powieści, komiksu czy kliszy filmowej ma przyciągać uwagę głównie swym wdziękiem. Jest to faktycznie jakiś problem kultury masowej - wszędobylska nagość i "szczucie cycem". Pojawia się ono praktycznie wszędzie: w telewizji, internecie, reklamach, czasopismach, filmach a nawet na danych produktach, które kupujemy w sklepie. Jakoś tak się przyjęło, że reklama musi wzbudzić zainteresowanie, a to najprościej przychodzi gdy w jej treści pojawi się skąpo ubrana kobieta, czy też przypakowany na siłce tors faceta. Myślę jednak, że o ile istotna jest publiczna debata na temat obecności odniesień do sfery seksualnej w środkach masowego przekazu, o tyle należy kierować się tu głównie zdrowym rozsądkiem. Trzeba zdawać sobie sprawę, że seks stanowi nieodłączną część naszego życia i nie da się w 100% (a nawet nie powinno!) wyeliminować instynktów z tym związanych. Czy tego chcemy, czy nie - seks to podstawa przetrwania naszego gatunku i jako taki - był, jest i będzie obecny w popkulturze. Kluczem jest akceptacja tego, przy jednoczesnym określeniu jakichś granic dobrego smaku. Choć nie dla wszystkich będą one takie same... być może o to chodzi w całym tym "kostkowym" problemie...
       Warto również dodać, że kłótnia o spot Pyrkonu nie jest jedynym takim przykładem na publiczne wylewanie pomyj. Kiedy tylko czytałem masowy hejt na facebooku, od razu przypomniała mi się sytuacja z ostatnią grą z serii Hitman. Jednym ze spotów promujących produkt było bodajże intro gry, w którym tytułowy asasyn rozprawiał się z grupą nasłanych na niego kobiet w lateksowych wdziankach. Od razu w branżowych mediach rozgorzała dyskusja, a Twórców gry odsądzano od czci i wiary. Tylko że seks i nagość występują w innych grach również, dlaczego zatem ta konkretna stała się kozłem ofiarnym? Doszło nawet do tego, że niektóre firmy zaczęły wycofywać się z zatrudniania skąpo odzianych hostess, których obecność to w zasadzie tradycja wielu imprez w branży gier. W przypadku Hitmana znów hejt spadł niezasłużenie, bo powinno się niszczyć przyczyny a nie skutek. I tak samo należy podejść do sytuacji z kostkami w wannie - jeśli już krytykować, to krytykujmy kulturę masową. I przy tym nas samych siebie tak naprawdę, bo to my ją tworzymy. Nie wolno z nikogo czynić kozła ofiarnego, bo to krzywdzi tylko poszczególne osoby. To co wydarzyło się 15. marca po publikacji spotu, to nie była dyskusja o seksizmie taka, jaka powinna się odbyć. To był publiczny lincz: znaleziono kozła ofiarnego i wylano nań przygotowywane od dawna wiadra wyzwisk, które to wiadra powinniśmy wylewać tylko i wyłącznie sami na siebie.
      Na zakończenie, mam nadzieję że następnym razem wszystkie zainteresowane strony kolejnej, podobnej do tej, afery - zachowają umiar w krytyce i zamiast rozkręcać "gównoburzę", doprowadzą do zdrowej debaty na temat seksizmu w naszej kulturze oraz tego jak się traktuje czasem cosplayerów na imprezach masowych. Przede wszystkim zaś liczę na zdrowy rozsądek i dojrzałe podejście do świata w jakim żyjemy i jaki sobie sami wytwarzamy. Nie jest to świat idealny ale żadne z uniwersów które kochamy i o których czytamy, gramy, oglądamy - też nie jest. Tym samym, zamiast przerzucać się wyzwiskami, powinniśmy cieszyć się że możemy wspólnie spędzać czas i starajmy się żeby absolutnie dla każdego - niezależnie od płci, wiary, rasy, poglądów - były to niezapomniane chwile.... Rzekłem!

LOL, na koniec zabrzmiałem prawie jak bym kandydował na prezydenta USA czy coś... ;D