sobota, 31 maja 2014

X-men: Days of Future Past


       Pora na drugi z wczoraj obejrzanych filmów. Zdecydowanie z tej dwójki lepszy. Przyznam szczerze, że "X-men: First Class", czyli poprzednik, nie porwał mnie za pierwszym razem, dopiero ostatnio sobie go odświeżyłem i doceniłem nie tylko obsadę ale też i dobrze poskładaną fabułę. Co innego w przypadku ostatniego "Wolverine", który zawiódł mnie w sporej mierze. Omawiany poniżej "X-men: Days of Future Past", opierający się na jednej z bardziej znanych komiksowych historii o grupie mutantów, miał ciężkie zadanie. Bryan Singer - reżyser przedsięwzięcia i jednocześnie człowiek odpowiedzialny za filmy ze starej trylogii X-men, jak i za First Class - postawił przed sobą nie lada wyzwanie. Postanowił stworzyć coś, co połączy starą obsadę z nową, jednocześnie będzie zawierało podróże w czasie i naprostuje część z wielu retconów i błędów, które wprowadziły parę lat temu Last Stand i Origins: Wolverine. Cóż, obawiałem się jak to wyjdzie, że się znów zawiodę. Jak się okazuje, całkiem niesłusznie...
       Osią fabuły jest wojna przyszłości pomiędzy resztkami mutantów i ludzkości, a Sentinelami - robotami zwalczającymi mutantów. Profesor X, pogodzony już z Magneto, wspólnymi siłami starają się toczyć wojnę, z góry skazani na porażkę. Towarzyszy im kilka postaci widzianych już w starej trylogii - m.in. Storm, Kitty Pride, Colossus, Wolverine, czy Iceman. Dołączyli też nowi, wcześniej nieznani - Blink, Warpath, Sunspot oraz Bishop. Obecność tego ostatniego jest tu istotna, gdyż w komiksie to właśnie jego przeniesiono w przeszłość. W filmie oddano temu hołd w ten sposób, że jest pierwszym bohaterem, którego Kitty przenosi w czasie, tylko o kilka dni żeby ostrzegał odpowiednio wcześnie przed atakiem Sentineli. Grupa postanawia podjąć ostatnią rozpaczliwą próbę i przeniosą Logana o 50 lat wstecz - do 1973 roku, tuż przed ważnymi wydarzeniami, jakie doprowadziły do powstania Sentineli. W tym celu wybierają sobie odludne miejsce, które stanie się bastionem, gdzie będą ramię w ramię bronić ciała Wolverina, który duchem jest w czasach przeszłych. Przebitki z tej obrony mamy nie raz w ciągu filmu, najwięcej w finale. Trzeba przyznać, że cała choreografia tych walk z robotami jest perfekcyjna, widać że przez lata stawiania oporu, każdy z mutantów, jak i cała grupa razem, dopracowali swoje taktyki i techniki oraz wykorzystanie umiejętności do absolutnej perfekcji !


        Wracając jednak do 1973 roku - Logan musi zjednoczyć Xaviera, który po wydarzeniach z Kuby z 1962 jest psychicznym wrakiem człowieka, wraz z Magneto, który - oskarżany o zabicie Kennedy'ego - został zamknięty w najpilniej na świecie strzeżonej celi, w samym sercu Pentagonu. Mało tego, cała ekipa koniecznie musi powstrzymać Mystique, która zamierza zabić Bolivara Traska - twórcę Sentineli. To właśnie jego śmierć w przyszłości ma doprowadzić do ostatecznego zaakceptowania maszyn do obrony ludzi przed mutantami, a co gorsza - Raven została po morderstwie złapana i jej DNA posłużyło zbudowaniu modeli, które adaptują się do umiejętności danego mutanta, z którym walczą. Ten opis początku fabuły to zaledwie wstęp i czubek góry lodowej. Koniecznie warto zobaczyć film, choćby dla tych wielu scen, które świetnie pokazują predyspozycje poszczególnych jednostek. Najlepszy jest Quicksilver. Pomysł na tego bohatera był GENIALNY, dobrali aktora w dobry sposób, a scena gdy uwalniają Magneto i Quicksilver, którego umiejętnością jest szybkie poruszanie się, biega po ścianach - mistrzostwo świata! Dużą zaletą fabuły jest to, że się rzadko kiedy nudziłem, ciągle coś się dzieje. Minusem zaś to, że niestety sporo z retconów z Last Stand i Origins:Wolverine nadal pozostało niewyjaśnionych. Jest problem z wiekiem Strykera i innych bohaterów, jest sporo retconów odnośnie tego kiedy dokładnie Xavier przestał chodzić, czemu w przyszłości wspomina znajomość z Mystique mimo że w starej trylogii zdawał się jej nie znać itd. Rzeczywiście ci, którzy oczekiwali idealnego rozwiązania spornych kwestii i perfekcyjnego złączenia fabuł ze starą i nową obsadą, mogą się zawieść, lecz jest też pewien plus, o tym i paru dodatkowych kwestiach w spoilerowej sekcji poniżej:
UWAGA SPOILER
       Przede wszystkim, podobało mi się w końcówce to, jak pięknie zresetowano całych X-menów. Twórcy z dwóch wariantów podróży w czasie (albo tworzone są alternatywne linie czasowe albo jest jedna i przeszłość wpływa na przyszłość) wybrali ten drugi, ten trudniejszy. Jednocześnie, dzięki temu w praktyce nie trzeba będzie już wyjaśniać wielu retconów, gdyż powstrzymanie Magneto i Mystique przed zabijaniem doprowadziło do braku wojny z Sentinelami i sprawiło że również cała reszta wydarzeń po 1973 roku przeszła swoisty reset. W samej końcówce widzimy Logana jak wraca do swojego czasu, koło 50 lat wprzód, i widzi wszystkich starych znajomych, Xavier prowadzi szkołę, jest tam nawet - duże zaskoczenie dla mnie bo z plotek nic nie było o tym słychać - Jane Grey, wraz z Cyclopsem! Wydarzeń z trylogii X-men, Origins:Wolverine oraz sequelu w Japonii - nie było! Dzięki temu, Twórcy nie tylko dokonali pewnego oczyszczenia, lecz dają na przyszłość możliwość do epizodycznych ról całej starej obsady. Przecież mają walczyć z Apocalypse, który został pokazany w scence po napisach. A kto wie, czy znów nie będzie to pokazane z dwóch perspektyw czasowych....
KONIEC SPOILERA
W każdym razie, scenariusz filmu, jak na tak wysoko podniesioną poprzeczkę, naprawdę się broni i jest godny podziwu.


      O obsadzie można by pisać osobny artykuł, więc tutaj postaram się tylko krótko pochwalić duety McKellen - Fassbender (obaj: Magneto) i Stewart - McAvoy (Xavier). Zwłaszcza ta druga para. O ile bowiem "First Class" było swoistym 'origin story' głównie dla Magneto, o tyle "Days of Future Past" to narodziny Profesora X. McAvoy jest po prostu dla mnie mistrzem, przeistacza swego bohatera z połamanego psychicznie ćpuna, do będącego siłą spokoju lidera. Cieszy też fakt, że Jennifer Lawrence dostała sporo własnych scen, jej Mystique miała świetne choreografie, zwłaszcza w scenach znanych ze spotów promujących film. Myślę, że świetnie poradziła sobie z rozterkami Raven, która jest pogubiona i nie współpracuje już z nikim. Dużą i MEGA pozytywną niespodzianką jest dla mnie Evan Peters jako Peter Maximoff - Quicksilver. Dostał fajną rolę i fajnie się nią bawił. Chciałbym aby tak samo było z marvelową wersją tej postaci, która ma się pojawić w Avengers 2 i którą niestety gra drewno z Godzilli :/ Również cały wygląd i ogólna prezencja Bishopa sprawiły, że chętnie bym zobaczył tego bohatera ponownie, świetnie go obsadzili.
      Efekty wizualne oczywiście były super! Największe wrażenie robią sceny Quicksilvera, zostały świetnie pomyślane już na poziomie koncepcyjnym, dzięki czemu oglądając to nie da się nie krzyknąć: W O W !!!!!! Drugą pochwałę Twórcy powinni zgarnąć za całość scen w przyszłości i walki z Sentinelami. Zarówno roboty, jak i cała scenografia i mroczne tła, to wszystko jest spójne i daje uczucie, że to rzeczywiście już koniec, ostatni bastion obrony... W 1973 roku, rzeczywiście czuć ten setting - ubrania, samochody, muzyka, fryzury. Myślę, że niewątpliwie należy się też chwała montażystom, gdyż już dawno nie widziałem filmu w 3D, który miałby dobry i dostatecznie powolny montaż. Sama głębia obrazu była bez zarzutów, nie za duża, nie za mała - tak jak powinno być, lecz ciężko tu kogokolwiek chwalić, bo to już pewien standard. Praca kamery w scenach akcji była dobrze zgrana, nie było takiego problemu że nie widać co się dzieje, wszystko można było ze spokojem śledzić.
     Jeśli zaś chodzi o muzykę, jak wspomniałem, rzucają się momentami w uszy kawałki z tamtych lat. Natomiast zdecydowanie dobrze dobrano utwór w scenie z biegającym po kuchni Maximoffem! Poza powyższymi uwagami, raczej nic więcej nie da się napisać o instrumentalnej części soundtracku, choć pewnie jakaś tam była.


     Podsumowując, warto zobaczyć "X-men: Days of Future Past", warto BARDZO! Nawet jeśli nie znamy wcześniejszych epizodów serii, to film nadal jest świetną zabawą, bardzo dobrze poprowadzoną, genialnie obsadzoną, z super-efektami i nowatorskim podejściem. Bryan Singer spełnił swą rolę. Wśród minusów można wymienić pewne sprzeczności w samym scenariuszu, a także brak wyjaśnienia palących kwestii retconów i zmarnowany potencjał - nie pokazano na przykład losów pierwszej szkoły Xaviera, tej przed 1973 rokiem, czy Magneto w Dallas w '63. Za poskładanie tego filmu w taki sposób, że jest obecna stara i nowa obsada, do tego każdy ma swoje miejsce i swoje 5 minut, a wszystko ma sens, należy się bardzo dobra ocena 9/10 .

PS pamiętajcie, żeby zostać do końca napisów - warto! ;)

piątek, 30 maja 2014

Godzilla


      Witam! Po miesiącu nieobecności miałem wczoraj podwójną dawkę kina - Godzillę i X-menów. Zacznijmy od tej pierwszej. Na powrót Króla Potworów oczekiwało wielu fanów od dawien dawna. Wersja z 1998 roku wzbudza co najwyżej politowanie dla osób, które to coś stworzyły, zatem porządnej nie-japońskiej historii z Godzillą brakowało w kinach. Kiedy do czekających na ten film fanów dobiegła informacja, że Twórcy chcą się wzorować bezpośrednio na japońskim pierwowzorze, wszyscy w pewien sposób odetchnęliśmy z ulgą. Pozytywne opinie ze strony samego studia Toho, odpowiedzialnego za klasyczne historie z wielkim potworem, nastrajały optymistycznie i sprawiły, że nie mogłem się już doczekać. W końcu wczoraj mogłem choć na chwilę wrócić do dzieciństwa i kaset VHS.
     Fabułę filmu rozpoczyna seria obrazów, przedstawiająca w telegraficznym skrócie pierwsze spotkania ludzkości z Godzillą i próby jego zabicia przy pomocy ładunków jądrowych. Właściwym zalążkiem historii są wydarzenia z roku 1999, kiedy to naukowcy w czynnej kopalni odkrywają skamieniałe szczątki jakiegoś potężnego stworzenia. Problemem staje się fakt, że wykopy i odwierty obudziły tam coś, co było uśpione od lat. Dr Serizawa ma okazję przebadać dziwny kokon, a pozostałości po drugim wskazują, że niedawno coś stamtąd wyszło w kierunku oceanu. Akcja filmu przenosi się w tym momencie do miasteczka w Japonii. Głowa rodziny - Joe Brody - wraz z małżonką, Sandrą, pracują w elektrowni atomowej. Niestety, tajemnicze wstrząsy niszczą całą infrastrukturę, a w wypadku ginie żona Brody'ego. Po tych zdarzeniach fabuła znów przeskakuje, tym razem o 15 lat. Młody Ford Brody ma już własną rodzinę i mieszka w San Francisco. Ojciec - Joe - dalej nie może się pogodzić z utratą żony i wciąż próbuje się dostać na, odgrodzony teraz, teren elektrowni. Okaże się, że koszmar sprzed lat powróci. Przyczyną wstrząsów kilkanaście lat wcześniej było właśnie dziwne stworzenie, które uwiło sobie gniazdo w Japonii a naukowcy stworzyli wokół zamkniętą strefę i studiują ten nieznany gatunek. W 2014 roku kilkudziesięciometrowa latająca bestia uwalnia się z kokonu i zaczyna siać zamęt, najpierw w miejscu dawnej elektrowni a później przez pacyfik leci w kierunku USA. (bo wszystkie możliwe potwory zawsze lecą do USA, ZAWSZE!) Zapytacie w tym miejscu: A gdzie Godzilla ? No cóż, ten pojawia się po raz pierwszy mniej więcej dopiero w połowie filmu! Wcześniej jest omówione wyżej wprowadzenie i zawiązanie wątków historii. Nie będę opisywał jej całej, gdyż mniej więcej od tego momentu uwolnienia się bestii w Japonii, armia USA biega za latającym potworem, pojawia się też drugi, z kokonu przejętego z kopalni. Po jakimś czasie na scenę wkracza ON - Król. Jak to w klasycznych filmach bywało, Godzilla chce przede wszystkim zniszczyć drapieżniki, a że przy tym rozwali pół miasta, cóż - trudno.... wojsko zaś, jak to wojsko w wielu filmach, strzela do wszystkich wkoło, łącznie z cywilami. Kolejne próby zniszczenia któregokolwiek z gadów(?) spełzają na niczym. Ludzkość musi liczyć, że to Godzilla rozprawi się z napastnikami.


     Tempo fabuły jest średnio dobrze rozłożone. Zaczyna się super, napięcie narasta, tylko w pewnym momencie widz dochodzi do punktu, w którym zaczyna się zastanawiać, czy to aby na pewno jest 'Kaiju movie', a nie rodzinny dramat. Wzorem amerykańskiej klasyki filmów katastroficznych, całość akcji jesteśmy zmuszeni oglądać przez pryzmat zmartwień i dłuuuuugich spojrzeń w dal Forda, a także jego młodej żony, Elle. Przez to w wielu momentach przysypiałem, a zanim akcja dotarła do finałowej bitwy potworów, byłem znużony i to, na co tak cały film czekałem, nie dawało aż tak idealnej satysfakcji. Dużym plusem historii jest fakt, że jako całość oddaje ona w miarę klimat klasycznych filmów z Królem Potworów - jest wstęp z tajemniczą bestią, potwór sieje zamęt w Japonii, pojawia się Godzilla, wojsko strzela do obu stworzeń, nie udaje się ich zniszczyć, Godzilla używa atomowego oddechu, niszczy potwora, wraca do morza. Cały układ fabuły jest super, tylko za mało w tym wszystkim tytułowej postaci a za dużo rodzinnych dramatów. Doliczmy do tego liczne głupoty scenariusza: złapane osoby w strefie zamkniętej nie są wywożone na zewnątrz, tylko do środka, nie wiem po co.... Joe próbuje się dostać latami do swego domu koło elektrowni, co mu się wciąż nie udaje, a przyjeżdża Ford i obaj bez problemu tam docierają, jak?? tego twórcy filmu łaskawie nie chcieli zdradzić... atomówki do zniszczenia potworów wiezie się drogą przecinającą ich szlak, tak jakby nie można tego było zrobić z przeciwnego kierunku, itd..., tak więc idąc do kina trzeba się uzbroić w brak myślenia.
      Aktorstwo, mówiąc krótko - nie powala. Ken Watanabe rzeczywiście coś tam pokazał, chyba jego dr Serizawa wypadł najlepiej, zaraz obok Elizabeth Olsen, która wcielała się w Elle. Można narzekać na rodzinne dramaty ale jedna ze słynnych sióstr pokazała tu, że potrafi grać, nadała swojej bohaterce jakiś sensowny charakter i jej emocje, bezradność i przerażenie było autentycznie widać. Aaron Taylor-Johnson (Ford Brody) to nie aktor, to kawałek drewna i na tym poprzestańmy.... Tak uwielbiany przez fanów Breaking Bad, Bryan Cranston, który wcielił się tu w Joe - moim zdaniem nie miał się czym pochwalić, nie poszalał. Najprawdopodobniej to wina źle napisanej postaci, dość sztampowej.

 
     Efekty za to, rzeczywiście powalają. Sam Godzilla robi wrażenie i widać, że dopracowali tego potwora do perfekcji. Przypomina bardzo klasyczny wygląd i za to chwała producentom. Gorzej mają się obie bestie z kokonów, które są jakieś takie szare, mają bardzo ogólnie nakreślone kształty i nie mają nawet startu do Kaiju z Pacific Rim. Cała reszta filmu - wybuchy, rozwalone miasto - wygląda i prezentuje się dobrze. Nie zauważyłem żadnych błędów technicznych. Widziałem wersję 2D, więc na temat 3D się nie wypowiem.
     Muzyka, jako taka, nie rzuciła się za bardzo w uszy. Pamiętam jeden kawałek który gdzieś w którymś momencie seansu zwrócił moją uwagę. Udźwiękowienie za to, było super! Ryk Godzilli przeraża, to trzeba usłyszeć w kinie! Jednocześnie udało się za pomocą modulowania tego dźwięku w jakiś sposób oddać emocje Króla Potworów, jego zwycięski ryk to co innego niż np. głos bólu.
      Podsumowując, Godzilla - jako 'Kajiu movie' - trochę zawodzi. Przede wszystkim jest za mało samego Króla Potworów. Do tego błędy scenariusza są czasem żałośnie zabawne, lecz można je wybaczyć gdyż cała fabuła w miarę utrzymuje klasyczną konstrukcję znaną z dawnych produkcji Toho. Problemem Twórców było to, że z prostego konceptu filmu o nawalających się potworach próbowali zrobić dramat ludzi wkoło. Godzilla, w przeciwieństwie do fajnego Pacific Rim, udawała coś czym nie jest i nigdy nie będzie. Aktorstwo jest raczej dość słabe, za to efekty dźwiękowe i wizualne oczywiście powalają. Nie żałuję jednak że nie pojechałem do IMAXa bo Godzilla nie była moim zdaniem tego warta. Do kina zaś, z braku lepszych propozycji można się wybrać, żeby choć na tę jedną chwilę poczuć się znów jak tamten dzieciak, oglądający filmy o potworach na VHS. Ocena, chyba trochę naciągana sentymentem do Króla Potworów, 7/10.