poniedziałek, 2 listopada 2015

PGA v WGW - there can be only one

 

Wstęp

Pora na kolejny wpis na moim przykurzonym, jak zawsze :P , blogu. Tym razem sprawa dotyczy dwóch październikowych imprez branży gier komputerowych. Odkąd ogłoszono, że już tydzień po PGA, największych targach rozrywki elektronicznej w Polsce, odbędzie się w stolicy Warsaw Games Week, coś we mnie zaczęło wzbierać.
Z jednej strony "Super!", im więcej imprez tym lepiej. Z drugiej zaś, jeśli przyjrzeć się temu wydarzeniu z bliska to już niekoniecznie... Czy na polu bitwy może zostać tylko jedna?
Ale może po kolei. Zacznijmy od krótkiej prezentacji obu eventów.
(wszystkie zdjęcia są tylko z PGA, z WGW nie posiadam ani swoich ani żadnych praw do innych)


PGA

Poznań Game Arena 2015 to jedna z najstarszych imprez branży gier komputerowych w Polsce. Od lat (z drobną przerwą, o czym wspomnę jeszcze później) odbywają się one w halach Międzynarodowych Targów Poznańskich, aktualnie największej przestrzeni targowej w kraju nad Wisłą. W tym roku odbyła się jubileuszowa dziesiąta edycja PGA. Atrakcje imprezy przyciągnęły ponad 66 tysięcy ludzi. Targi rozrywki elektronicznej rozrosły się tak bardzo, iż zajmują ponad 27 tys. m2 (nie licząc dwóch pięter budynku 15, b. 14, a także piętra w b.8A). Równolegle odbywają się tu również imprezy towarzyszące, które stały się już swego rodzaju tradycją. Do najważniejszych należy Game Industry Conference, czyli spotkanie osób pracujących w game devie. Każdy posiadacz biletu na PGA może przyjść posłuchać paneli o powstawaniu gier oraz zapisać się na warsztaty prowadzone przez doświadczonych w branży weteranów, którzy mają w swoich portfolio często prawdziwe hity i pracują w międzynarodowych studiach developerskich. Drugą ważną imprezą są Targi Hobby, które co roku gromadzą przede wszystkim miłośników modelarstwa, modeli zdalnie sterowanych, ale również planszówek i różnej maści innych zainteresowań. To wspaniała przestrzeń, do której można zawsze przyjść i odpocząć od zgiełku głównej imprezy. Wydarzenia towarzyszące zajmują kolejne ponad 16 tys. m2 , co daje łącznie z Poznań Game Arena 43 tys. m2.
Co ważne dla moich dalszych rozważań, MTP twierdzi iż posiada łącznie 110 tys. m2. Pobieżnie licząc niewykorzystane powierzchnie z interaktywnej mapki targów, łatwo dojść do wniosku, iż jest jeszcze na pewno ponad 43 tys. m2 niewykorzystanej przestrzeni targowej. Co oznacza dokładnie to, iż aktualnie istniejące PGA z imprezami towarzyszącymi mogłoby spokojnie urosnąć ponad dwukrotnie.


Do plusów poznańskiego wydarzenia na pewno warto doliczyć szeroko reprezentowane gry Indie, które mają swój osobny pawilon. Można tam spotkać grono ciekawych twórców niezależnych, ze słynnym SoSem na czele. W tym roku królowała tam rzeczywistość wirtualna, aż strach pomyśleć co to będzie za rok. Na pewno PGA uczy się na swoich błędach i zeszłoroczny problem nieokiełznanej publiki YouTuberów został tym razem całkiem nieźle rozwiązany. Stworzono wydarzenie towarzyszące: "Stars4Fans", które było osobno biletowane i gwiazdy popularnego serwisu oraz ich fani mogli w spokoju, nie wadząc nikomu ani też samemu nie będąc zaczepianymi, spędzać wspólnie czas. Również cosplay był o niebo lepiej zorganizowany. W tym roku opiekowała się tym Shappi, było więc prawdziwe jury, oceniające stroje, a nie miernik natężenia hałasu publiki (sic!). Scena główna znalazła się w końcu w odpowiednio zaciemnionym miejscu pawilonu, a także dodano drewnianą trybunę dla widzów. Na pewno, poza wspomnianymi atrakcjami dodatkowymi, te "know-how", ta wieloletnia tradycja i nauka na błędach to zalety targów. No i przestrzeń do wykorzystania na przyszłość.


Pomimo bycia gigantem na rynku Polski, poznańska impreza również posiada wiele wad. Jedną z głównych niewątpliwie jest brak dobrej oferty co do samych gier i ich producentów. Zarówno w zeszłym roku, jak i w tym, dało się zauważyć brak takich gigantów na polskim rynku jak Sony, czy CENEGA. W zeszłym roku pojawił się Ubisoft tylko na stoisku Xboxa, w tym roku francuzów nie było już wcale. Brak promocji najnowszych tytułów, takich, które dopiero mają ujrzeć światło dzienne, jest dużą bolączką tej imprezy, sprawiającą, że traci ona część ze swojego clou. Przez to PGA ma wyraźny problem tożsamości i stoi trochę w rozkroku między YouTuberami, grami Indie, sprzętem dla graczy, a e-sportem. "Polski Gamescom" nie może postępować w ten sposób. Również tegoroczne 66 tysięcy zwiedzających stanowi dość spory tłum i sobota jest przez to ciężkim dniem dla wszystkich. Trzeba jednak dodać, iż jest to w zasadzie normą również na innych eventach.


WGW

Wypadałoby teraz przejść do drugiej omawianej imprezy. W tym roku po raz pierwszy odbył się Warsaw Games Week. Jak na pierwszą edycję, lista obecnych była iście piorunująca: CENEGA (główny organizator), Sony, Ubisoft, Xbox, cdp.pl. Przyznam, że pomyślałem od razu o zeszłorocznym Hall of Games, który na papierze również prezentował się super, a jak było to wszyscy tam obecni widzieli. Gdyby nie cosplay to tamta impreza generalnie byłaby słaba. Z zapowiadanych twórców zabrakło wtedy choćby CD Projektu. Muszę więc z uznaniem napisać, że w Warszawie casus HoG się nie powtórzył. Targi odbyły się w znajdującym się niedaleko centrum stolicy Expo XXI, które według własnej strony internetowej dysponuje 20 tys. m2. Dla celów eventu wynajęto jednak dwie hale o łącznej powierzchni ~9 tys. m2.
Według wielu relacji impreza dopisała, zaś z oficjalnego ogłoszenia wynika, że stawiło się tam aż 19 tys. ludzi!!! To niecała 1/3 PGA na powierzchni będącej w przybliżeniu 1/5 poznańskiego wydarzenia. Ten ścisk widać gołym okiem na zdjęciach z imprezy i w relacjach. W tym miejscu pragnąłbym Wam polecić film u ROJO oraz u NRGeeka, a także relację z WGW na gram.pl (wraz z wcześniejszą z PGA). Wielu moich znajomych chwali sobie wydarzenie, nawet posuwając się do stwierdzeń, iż było ono lepsze od poznańskiego. Na powyższej wspomnianych wideorelacjach łatwo zauważyć panujący ścisk, jeszcze większy niż w tym roku w Pyrlandii. Podobno kolejki do poszczególnych gier były ogromne. Ale trudno się ludziom dziwić. W przeciwieństwie do Poznań Game Arena, w stolicy Polski można było zagrać w Assassin's Creed: Syndicate, można było polatać X-wingiem siedząc w specjalnie do tego skonstruowanym kokpicie, a także spróbować sił w nowej odsłonie przygód Lary Croft. Ba! Coś co mnie straszliwie boli, najbardziej chyba! - można było zagrać w Total War: Warhammer!!!! I mnie tam nie było ;(  Również odbywały się pokazy przyszłego Deus Ex oraz dało się wypróbować The Division w rozgrywce multi. Jak sami widzicie, mnóstwo świetnych opcji. Na pewno WGW miało coś, czego zabrakło PGA - nastawienie na gry.



Ze wszystkich relacji przebija według mnie jednak fakt, iż impreza była pod kilkoma względami dużym krokiem w tył w stosunku do tego, co pokazało PGA. Przede wszystkim, znów YouTuberzy wraz z fanami korzystali z tej samej sali, co wiązało się z niebezpieczeństwem bycia rozdeptanym przez tłum gimbusów żądnych autografów. Sam ROJO w swym filmie opowiada o sytuacji, gdzie musiano przerwać jego spotkanie z widzami z powodów bezpieczeństwa właśnie. Dalej, CENEGA zorganizowała profesjonalny konkurs cosplay'u, który swoją osobą promowała i opiekowała się znamienita polska cosplayerka: Shappi. W jury obok niej zasiadł Rafał z Crafts of Two oraz wspomniany ROJO. Cóż z tego, że i nagrody były spore (jeśli dobrze kojarzę, 1500 zł za pierwsze miejsce), skoro sama scena była czymś totalnie żenującym. Dosłownie 3m x 1m może, a tam jeszcze musieli zmieścić się jurorzy. Scena była właściwie większym podium na trzech stopniach. W rezultacie podobno jak ktoś z publiki nie dopchał się do barierki to gówno zobaczył. A można było zorganizować pokaz na jednej ze scen partnerów, gdyż Ci mieli swoje własne, z prawdziwego zdarzenia. Słyszałem również o czymś, co mnie dość mocno zaciekawiło i z czym nie spotkałem się na żadnej innej imprezie tego typu. Mianowicie, ochrona przeszukiwała na wejściu wszystkie plecaki i torby. Było to na pewno problematyczne dla cosplayerów, którzy być może w niektórych przypadkach musieli wszystkie swoje starannie spakowane stroje rozpakowywać, być może też wyciągać(??? tego nie wiem, gdybam). Skoro przy tego typu organizacyjnych punktach jesteśmy, warto wspomnieć o fakcie, iż oficjalnie nigdzie nie można było znaleźć regulaminu dla mediów na WGW. Istniał tylko ogólny, w którym początkowo znalazły się zapisy zabraniające pstrykania zdjęć czymkolwiek poza telefonem! Wprawdzie potem je złagodzono do punktu, w którym zabrania się robienia fotografii z fleszem (sic!) ale i tak jest to coś bardzo dziwnego, trochę jak zapis z przestarzałych muzeów o PRLowskiej mentalności. Nie wiadomo czy media dotyczyły te same obostrzenia. Wiadomo jednak, iż były spore problemy dla dziennikarzy przy wejściu na teren imprezy. Dobrze opisuje je ten tekst: NaPograniczu.net Również z kilku opinii wynika jednoznacznie, iż restrykcyjnie stosowano się do systemu PEGI, dając na wejściach opaski osobom w wieku 18+ i później przy wejściu do niektórych stref gier nie wpuszczano ludzi bez takich opasek. To działanie na wyrost moim zdaniem. PEGI ma być tylko sugestią i wskazówką, a nie restrykcyjnym prawem. Wychodzi na to, iż tych minusów pierwsza edycja Warsaw Games Week miała jednak sporo i nie były to błahostki.



There can be only one

Przejdźmy zatem do meritum, do powodu, dla którego piszę ten tekst. Otóż uważam, że jeśli chcemy mieć "Polski Gamescom", realnie konkurujący z tym niemieckim, to w interesie nas wszystkich jest, by był tylko jeden zwycięzca z dwóch omawianych w tym wpisie imprez. To niemal bezpośrednie starcie może wygrać tylko jedno wydarzenie, które skupi na sobie uwagę fanów gier nie tylko w Polsce, lecz także docelowo w Europie i na Świecie. I powinno być nim PGA, bo WGW nie ma w obecnym kształcie racji bytu.
Wiem, że dla niektórych zwolenników nowego wydarzenia w stolicy taka teza może zabrzmieć wręcz obrazoburczo. Ale pomyślmy przez chwilę. Argumenty podałem praktycznie na tacy już przy okazji opisywania WGW i Poznań Game Arena.


Warszawski event jest powiewem świeżości i, jak pokazują opinie, był bardzo potrzebny stolicy. Tym bardziej, iż ma tę jedną zaletę, której nie ma impreza z Poznania - posiada świetną ofertę najnowszych tytułów, również tych przedpremierowych. Na tym jednak zalety się kończą. PGA posiada przede wszystkim powierzchnię wystawienniczą do rozwoju, o czym już wspominałem. Tam jest jeszcze drugie tyle niewykorzystanych pawilonów. Dodatkowo więc starczy napisać, że stolica owszem, ma targi większe od Expo XXI. Są to Warsaw Expo w Nadarzynie, podwarszawskiej miejscowości. Według strony internetowej jest tam dostępne ~43 tys. m2, czyli tyle ile aktualnie zajmuje Poznań Game Arena z imprezami towarzyszącymi. Ale nikt o zdrowych zmysłach nie powinien nawet myśleć o organizacji tak kluczowego eventu w miejscu tak odległym od centrum miasta, od metra. Nie wydaje mi się, aby kursująca do Nadarzyna komunikacja była w stanie przewieźć ponad 60 tysięcy ludzi w jeden weekend. Powiedzmy sobie szczerze i otwarcie: stolica aktualnie nie ma miejsca na "Polski Gamescom". Nie ma też imprez towarzyszących. Gdy powiedzmy znudzi mi się oglądanie gier i zapragnę godzinkę odpocząć przy czymś innym...no cóż, klops. Bo nic innego tam nie ma. PGA ma już dwie imprezy towarzyszące z dużymi tradycjami i naprawdę świetną ofertą, zaś trzecia, YouTuberów, rodzi się i ewoluuje ze swym młodym środowiskiem. Stolica nie ma miejsca nawet na rdzeń imprezy, nie będzie go mieć tym bardziej na konferencję game devu, ani na targi Hobby, a jeżeli nawet to muszą to być punkty leżące w jakimś oddaleniu, co jest niewygodne z punktu widzenia użytkownika.
Kolejny powód - brak "know-how" i tradycji. Już kiedyś próbowano przenieść PGA do Warszawy. W 2010 roku nie odbyły się targi poznańskie, a zamiast nich pojawiła się impreza w stolicy, która nie przetrwała poza jedną edycję, w 2011 nie odbyła się w ogóle, a w kolejnym roku Poznań Game Arena znów zagościło w Pyrlandii.


Dziwię się również trochę ludziom i opiniom o WGW, tak nawiasem mówiąc. Z reguły imprezy są dość mocno jechane za swoje wady, mało jest świętych krów i na każdy event da się ponarzekać. Wszelkie prawidłowości wskazują, że targi ze stolicy również powinno to dotknąć, gdyż ilość wpadek organizatorów jest większa od średniej. A jednak, Warsaw Games Week odpuszcza się uciążliwe przeszukiwania toreb, brak regulaminów lub dziwne ich zapisy, żenującą scenę do konkursu cosplay czy przesadę z opaskami 18+ . Dziwne to dla mnie. Z relacji znajomych wydaje mi się, że ewidentnie "fajny socjal" przysłonił wszelkie wady, ale powinno się oddzielać prywatę od obiektywnej opinii, stąd dziwią mnie takie "achy i ochy" dot. WGW.
Niestety, jak wykazuje moje doświadczenie, firmy uczestniczące w targach w stolicy nie tylko będą zadowolone, wręcz będą chcieli więcej i za nimi pójdą inni. Nie mam do tych firm pretensji. Jest czymś całkowicie logicznym, z ekonomicznego punktu widzenia, wystawienie się w stolicy zamiast jechać parę godzin do innego miasta. Nie mam pretensji. Ale mam żal! Żal o to, że znów wygrywają pieniądze. A przegrywamy znowu my, uczestnicy.
Zaś jak mogłoby być: targi w stolicy można przenieść na inny termin, np. maj-czerwiec-lipiec, w ten sposób tworząc ciekawą "wiosenną" wersję PGA, w innym mieście. Jednocześnie nie konkurowałaby ona bezpośrednio o portfele odbiorców z poznańskim wydarzeniem, gdyż oba eventy są w takim przypadku wystarczająco od siebie oddalone. Jednocześnie dla wielu osób impreza stanowiłaby taki "przedsmak" targów na MTP, gdyż tylko o tym możemy mówić. Stolica nie ma w pobliżu swego centrum infrastruktury na nic więcej, niż event na maks. 25-30 tys. osób.
Powiem Wam jak będzie: WGW będzie się rozrastać, oferując coraz lepszą ofertę gier, ale za tym nie pójdzie adekwatny rozrost powierzchni. Impreza zamieni się w przepełnione po brzegi targi gdzie nie da się nigdzie dopchać i nie ma nic poza grami i tłumami gimbusów i YouTuberów, przynajmniej przez te parę lat dopóki event nie umrze lub nie zostanie gdzieś przeniesiony lub przekwalifikowany. Takich imprez już trochę mamy, brakowało tylko jednej, która skupiałaby największych gigantów.
PGA z kolei najprawdopodobniej jeszcze bardziej utraci swą pierwotną gamingową formę, jeszcze bardziej skieruje się w stronę game devu, sprzętu i wszystkiego poza samymi grami. Ale co mają zrobić?? Nie przystawią pistoletu do skroni szefów Sony czy CENEGI, żeby Ci przyjechali do Poznania. Nie obwiniam organizatorów z MTP za to, że mieszczące się w Warszawie firmy nie chcą ruszyć tyłka ze stolicy i patrzą tylko na niskie wydatki.


Stracimy wszyscy, bo żadna z imprez nie będzie w stanie uzyskać przewagi na arenie krajowej, o międzynarodowej można zapomnieć tym samym. Nie będzie "Polskiego Gamescomu". Nie będzie go, bo ktoś komuś chce znowu rzucić wyzwanie. Nie byłoby tego problemu gdyby WGW narodziło się jako przedsmak PGA, impreza wiosną, bądź w sierpniu lub wrześniu i o skąpej acz ciekawej ofercie. W październiku większość ludzi musi dokonać wyboru. Mało kogo stać na jazdę do dwóch miast na dwa eventy. A jeszcze mniejszej ilości wybrańców za to się płaci. Mniejsze redakcje mediów branżowych, będą musiały wybierać, bo budżet - o ile go w ogóle mają - jest cieniutki. Mam dość takich wojenek, zawodów o to, kto zorganizuje lepszy event w ten sam weekend. Bo w przypadkowość wyboru terminu tydzień po PGA nie uwierzę nigdy! Za długo chodzę po tym świecie. Chciałbym ten tekst zakończyć optymistycznie, że może organizatorzy WGW pójdą po rozum do głowy, zmienią profil wydarzenia lub jego termin... Ale nie mogę, bo niedawno ogłoszono kolejną edycję... również w październiku...GG WP ....

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Hejtuję hejtujących hejt.


       Woah.....no nie może być, piszę coś na bloga 0_o coś chyba dawno tu nie zaglądałem, bo wszystko przykurzone, ale nic to. Piszę, bo w zasadzie chciałbym się wypowiedzieć na dość ciekawy temat, a akurat mam na to wenę po zobaczeniu pewnej akcji na wspieram.to. Lecz może wszystko od początku.
         Około dwa miesiące temu przykuł moją uwagę idiotyczny wpis na szczecinblog.pl . Sam ten wpis idiotyczny, lecz blog generalnie "propsuję" i polecam!! Otóż wypowiedź dotyczy rzekomego hejtu i krytyki w internecie. Nie będę tu skrótowo opisywać tekstu, zakładam, że przed przeczytaniem dalszej części mojego wpisu zapoznaliście się z powyższym. Autor wspomina:
Wymiana zdań była na poziomie, hejterzy i internetowe trolle zostały na anonimowych forach, gdzie co chwile mogli wypowiadać się pod różnymi pseudonimami. Na Goldenline trzeba było podać swoje imię i nazwisko, mile widziane były prawdziwe zdjęcia i opisany przebieg swojej kariery zawodowej oraz edukacji. W mojej głowie pojawiła się myśl, że prawdopodobnie Internet niebawem przestanie być anonimowy, powstaną kolejne serwisy, gdzie będziemy występować pod imieniem i nazwiskiem, a nasze komentarze opatrzone będą miniaturką naszej facjaty. I dzięki temu zaczniemy się bardziej szanować, język nienawiści, personalne wycieczki, obrażanie innych, nie będą na porządku dziennym.
          Nie rozumiem takiego podejścia. "Siedzę" w necie od dość dawna, jeszcze od etapu, gdy mając po 12 lat rajcowało nas chatowanie na Onecie, a o YouTube jeszcze nikomu się nawet nie śniło. Od zawsze podstawą egzystencji w internecie była wolność słowa i pewna anonimowość, chroniąca nas przed różnej maści psycholami chociażby. Zupełnie nie rozumiem, co mają moje dane osobowe do wypowiadanych przeze mnie kwestii, choćby i nawet były one "hejceniem". Liczy się treść, a nie kto ją wypowiada.
(Tu mała dygresjo-ciekawostka: gdy chciałem zgłosić do Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów fakt, że pewien sklep internetowy wprowadza klientów w błąd, lecz okazuje się, że nie mogę tego zrobić bez podania swoich danych osobowych. Nie wiem co mają one do faktu, że dany przedsiębiorca oszukuje klientów. Napisałem, że jestem w stanie przedstawić dowody czarno na białym, lecz widocznie nie jest to istotne dopóki się nie przedstawię z imienia i nazwiska, składając oficjalne pismo. Paranoja.)


         Wracając do meritum - osobiście uważam, że anonimowość powinna być jednym z gwarantów istnienia "szarego Kowalskiego" w sieci, gdyż gwarantuje, że nasze dane poznają tylko te osoby, którym chcemy je zdradzić. Pomijam oczywiście kwestie przestępców, ale i tak tu można się posłużyć IP, żeby takiego przestępcę znaleźć. Dzisiejsze social media znacznie zmniejszają anonimowość w sieci, lecz nie będziemy się w to zagłębiać. W każdym razie - nie liczy się imię i nazwisko, liczy się opinia a najbardziej liczy się statystyka, jeśli coś zostało mocno i w szerokim gronie "zhejcone" to w 99% przypadków nie stało się to bez powodu.
Uderzył mnie jeszcze jeden fragment komentowanego tekstu:
Zdecydowanie wolę czytać i słuchać, jak ludzie się chwalą (osiągnięciami, nowy kontraktami, nowym samochodem, dziewczyną, żoną, bieganiem, udanym treningiem, zegarkiem), niż narzekają jaki ten świat/Szczecin jest zły i nic nie robią w kierunku, żeby cokolwiek wokoło siebie zmienić.
         Czy tylko ja uważam, że Autor ewidentnie chciałby mieszkać w utopijnym świecie rodem z "Żon ze Stepford"? W świecie gdzie wszyscy chodzą sztucznie uśmiechnięci i mówią na wszystko "Awesome" ? aaaa nie, czekaj.... taki świat istnieje i nazywa się: US & A. To tam na pytanie "How are you doin' ? " masz się uśmiechnąć i powiedzieć, że "super". Nie ważne, że masz raka, życie Ci się wali, żona rzuciła, czy też zdechł pies. Jest "super". Ja jednak nie chcę żyć w takiej ułudzie. Uważam, że nasze "narzekactwo" wynika z prostego faktu - jest na co narzekać. 123 lata zaborów, a potem, po krótkiej wolności, koło 45 lat komunizmu zrobiło swoje. Musieliśmy, i wciąż musimy, wiele nadrabiać i nadganiać względem Zachodniej Europy. Najwidoczniej narzekamy, bo widzimy jaka jest prawda. (Żeby nie było - bardzo dużo już zostało zrobione i widzę jak Polska pięknie się zmieniła, jest coraz fajniej.) Ja też dużo narzekam, ale sorry - nie mogę milczeć, jeśli widzę, że coś jest nie-OK. Czasem są to sprawy właściwie błahe (jak Filharmonia w Szczecinie, która według mnie jest jakimś koszmarem, no ale się z tego powodu nie potnę przecież), a czasem bardzo poważne (jak totalna kupa na rynku pracy w Polsce, a w Szczecinie to już w ogóle). Nie zmienia to faktu, że jak uważam, że coś jest źle, to o tym mówię/piszę. Dlaczego nagle mam przestać tylko po to, żeby ktoś inny mógł żyć w swojej złudnej bańce "szczęśliwości"? Nie bądźmy żonami ze Stepford.

 
          Tu docieramy do akcji na wspieram.to, która mnie zainspirowała do napisania tego tekstu. Okazuje się, że pewien Pan zebrał ponad 500 tysięcy złotych (tak PIŃCET TYSIĘCY ZŁOTYCH!!!!!) w zasadzie ....na objazdowy cykl spotkań. Otóż podstawą do zorganizowania cyklu jest rzekoma wszędobylskość hejtu. Organizator jest - jak sam się określa - "Mentorem i Artystą, kiedyś regularnie tłumiony przez hejterów." No cóż, jeszcze takiej osoby nie spotkałem. W ogóle tak naprawdę rzadko widuję ten, rzekomo wszędobylski, hejt, czyli najgorszą odmianę krytyki. Problem jednak polega na tym, czym jest hejt?? Bo dla mnie coś, co jest krytyką, dla kogoś innego będzie hejtem, bo np. moje argumenty nie trafią, albo będzie ich za mało. Ba! Często sam fakt negatywnej odpowiedzi jest uznawany za hejt. Spójrzcie na rozmowy w necie, czyż nie jest tak, że jeśli do grona fanboy'ów jakiejś marki nagle dołącza osoba o odmiennych poglądach i krytykuje coś, jest z miejsca uznawana za "hejtera"? ;) Tak właśnie jest. Zatem, ja sam wielokrotnie musiałem być hejterem, skoro przecież - bo wiem o tym, że tak jest - mam tak często na wiele tematów poglądy odmienne od większości. Chcę tu zwrócić uwagę jak bardzo relatywny i trudny do uchwycenia jest hejt. Tego kłopotu nie ma "Mentor i Artysta", gdyż przekonuje on w swym filmiku wprowadzającym, że hejt jest wszędzie i nawet zebrał ofiary śmiertelne!! Rzeczywiście, zdarzały się przypadki, że ktoś odbierał sobie życie przez komentarze w necie. Pytanie tylko, czy ta sama osoba nie zareagowałaby tak samo później, na krytykę w pracy, czy molestującego szefa? Śmiem twierdzić, że przyczyną nie jest tu hejt, tylko bardzo słaba i krucha psychika samych ludzi, którzy sięgnęli po środek ostateczny - śmierć. Każdy z nas niesie swój krzyż, każdy spotyka się z krytyką i częścią życia jest nauczenie sobie z nią radzić i oddzielanie krytyki konstruktywnej od niekonstruktywnej. Natomiast trzeba być świadomym faktu, iż krytyka jest czymś zdrowym i musi istnieć po to, byśmy się mogli rozwijać.

 
       Idziemy dalej: organizator akcji jest przekonany, że w ramach spotkań w ponad 10 miastach Polski wspólnie z ich uczestnikami "pozbędą się hejtu". Nie da się tego pozbyć, nie da się pozbyć ani krytyki, ani hejtu, a już na pewno nie przez cykl szkoleń :D Jest to jawna propaganda i wprowadzanie ludzi w błąd. To normalne, bo pan jest coachem. Jest to w sumie chyba dość nowe zjawisko - ludzie, którzy prowadzą płatne szkolenia, najczęściej z dziedzin psychologii, społeczeństwa itp. w zamian za osiąganie pewnych efektów - motywację, poprawę zdolności interpersonalnych itp.
Teraz powiem z własnego doświadczenia - jakieś 7 lat temu zacząłem się luźno interesować przez 2-3 lata czymś (mniejsza o to dokładnie, czym) z czym silnie wiązało się całe społeczeństwo różnego rodzaju "coachów", "trenerów", "doradców" itd. Wiem jedno - na kilkudziesięciu znalazł się chyba jeden, któremu rozważyłbym zapłacenie i może 2-3, którzy mówili z sensem. Reszta była niewarta złamanego grosza. Ja w każdym razie nigdy nie uczestniczyłem w żadnych szkoleniach, a wiedzę po prostu czerpałem z nieograniczonych zasobów internetu. Zdaję sobie sprawę, że szkolenie i indywidualny kontakt to co innego, lecz patrząc na podane przed chwilą statystyki - czy jest sens płacić tak gruby hajs za ułudę? Za to, że ktoś opowie Ci o swoich przekonaniach, że zrobi Ci wykład o czymś, co, owszem - dla niej/niego, podziałało, ale nie masz nigdy gwarancji, że zadziała w Twoim przypadku. Płacisz tak naprawdę za możliwość wysłuchania czyichś sposobów na radzenie sobie z jakimś problemem. W dodatku, najczęściej dzieje się to w grupie, więc wcale nie jest to takie indywidualne doświadczenie, a jak już takie jest możliwe, to kosztuje odpowiednio więcej.

 
        Tak właśnie jest z rzeczoną akcją wspieram.to. Z przerażeniem odkrywam, że ludzie są w stanie płacić tak kosmiczne pieniądze, za spotkanie z randomowym kolesiem, który wmówi im że mają problem, po czym wspólnie ten problem "rozwiążą". Bo czy naprawdę hejt jest taki wszędobylski? Z własnego doświadczenia: nie wydaje mi się. A już na pewno hejt nie jest takim problemem, za rozwiązanie którego zapłaciłbym komukolwiek. Zaś pan "Mentor i Artysta" jest dla mnie geniuszem pokroju Steve'a Jobsa: sam sobie wytworzył popyt. Sztucznie wykreował nieistniejący do tej pory rynek przez wmówienie ludziom wyimaginowanego problemu i teraz zbiera tego żniwo w postaci 500 tys. złotych. Z jednej strony mnie to przeraża, jak podatne są umysły niektórych na taki bullshit, a z drugiej biłbym mu pokłony, bo jest na pewno geniuszem marketingu. Czyż nie tak było z iPadem? Do czasu jego premiery 99% populacji potrafiło się obejść bez tabletów, a potem przyszedł Jobs i świat oszalał.

To był długi wpis, wiem o tym. I tak pewnie o czymś zapomniałem i po łebkach napisałem, ale przynajmniej jest to taki tekst z serca, na spontanie. Zdaję sobie sprawę, że pewnie zostanę za ten wpis, nomen omen, "zhejcony"  ;)  no ale cóż zrobić, takie życie :)

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Interstellar


     Hmmm....dawno nie było żadnego wpisu, ale też dawno nie było filmu, który warto by zrecenzować. Ostatnio widziana "Furia" była niezłym kawałkiem kina wojennego, lecz niezbyt - w mojej ocenie - rewolucyjnym. "Annabelle" okazała się za to być pomyłką. Rzadko kiedy w finałach horrorów śmieję się na głos, ten film był momentami żenujący.
      Wracając do przedmiotu niniejszej recenzji - w końcu dzieło, które mogę z radością Wam przedstawić. Na Interstellar Nolana czekałem od momentu ogłoszenia. Mój apetyt wzbudzały kolejne newsy o obsadzie, ogólny zarys fabuły oraz fakt, iż jeszcze więcej materiału miało powstać w formacie IMAX. Niestety, nie udało mi się - z powodu wyjazdów na PGA i Hall of Games - zawitać do Poznańskiego IMAXa, więc obejrzałem najnowszą produkcję Nolana w "zwykłym" kinie. Lepiej późno, niż wcale - jak mówi przysłowie.


      Na temat samej historii przedstawionej w filmie ciężko jest zbyt dużo powiedzieć, żeby nie spoilować. Akcja toczy się w niedalekiej przyszłości. Nasza cywilizacja cierpi z powodu przeludnienia i problemów z żywnością. Większość ludzi, w tym główny bohater - Cooper - zostaje zmuszona do bycia farmerami. Cooper jest byłym inżynierem NASA, który wciąż marzy o podróży w gwiazdy, mimo iż jego pracodawca już dawno nie istnieje. W końcu, otrzymuje on od losu okazję. Wyprawa, która ma zaprowadzić go na granice znanego ludzkości wszechświata, służy uratowaniu naszej cywilizacji. Więcej naprawdę nie mogę zdradzić. Jestem w stanie powtórzyć jedynie to, co znamy z oficjalnych opisów, że Interstellar zawiera w sobie sporą dozę tematyki science-fiction, w tym zagadnienia kosmologiczne. Na cele niniejszej recenzji, warto by było co nieco ocenić w scenariuszu filmu. Pewne jest to, że oś fabularna jest podzielona na trzy akty. Każdy kolejny jest coraz bardziej s-f. Mało było momentów, w których bym się nudził, bo akcja została poprowadzona przez reżysera naprawdę dobrze, choć nie jest to kino łatwe i przyjemne. Zwłaszcza dla osób znających prawa fizyki trochę lepiej, niż przeciętny Kowalski. Dla tych ludzi trzeci akt filmu może być bolesny i to jest jeden z moich podstawowych zarzutów, gdyż od Christophera Nolana spodziewałem się jednak czegoś minimalnie więcej. Poza tym - Interstellar to dzieło tak złożone, że jeden seans nie starczy, na pewno to wartościowa historia.
       Jednym z najmocniejszych punktów filmu, jest obsada. Matthew McConaughey, wcielający się w Coopera, pokazuje swój "McConaissance" w pełni. Kiedy się śmieje, to śmiejemy się wraz z nim, a kiedy płacze, to gardło samo się ściska z żalu. Jego Cooperowi momentami brakuje solidniejszego 'tła', lecz i tak jest to dobrze zagrany bohater. Mam lekki problem z tym, kogo należałoby wymienić w dalszej kolejności, lecz postawiłbym na Jessicę Chastain. Świetnie pokazała emocje swej bohaterki i idealnie zgrała się z Mcconaugheyem, a dla tego filmu to kluczowa relacja. W drugim rzędzie stoi Anna Hathaway, i jej Brand, oraz Michael Caine, choć tego ostatniego widzimy raptem kilkanaście minut. Oboje stworzyli ciekawe charaktery i na pewno miło się znów ogląda powracającą część obsady Batmana.


       Efekty w Interstellar, to - zdawać by się mogło - kluczowa sprawa. Co interesujące, Nolanowi udało się stworzyć dzieło s-f, w którym efekty wizualne są tak mało widoczne, że aż przestają być ważne. To film taki, jakim powinna była być zeszłoroczna Grawitacja. To film, który na pierwszym miejscu stawia zagadkowość kosmosu i przekraczanie ...ostatniej granicy :) W zasadzie teraz zdałem sobie sprawę, że produkcja nawiązuje w pewnym sensie do Star Treka, stawiając ważne pytania pod pozorem kina s-f. Jakość wszelkich CGI, czy efektów specjalnych, jest na topowym poziomie. Nolan słynie z wykorzystywania jak największej ilości scenografii i robienia czego się tylko da, na miejscu, na planie. Widać tę manierę w oszczędności wizualizacji. Porównajcie to chociażby z tegorocznymi Guardiansami od Marvela. To również świetny film, lecz jakże odmienny w podejściu.
      Niestety, mam wrażenie, iż Hans Zimmer tym razem nie stanął na wysokości zadania. O ile w poprzednich współpracach z Nolanem udawało mu się pisać pierwszorzędny soundtrack, o tyle tutaj jakoś ta muzyka zanika, być może przysłonięta ciężarem opowiadanej historii. Nie wiem gdzie leży przyczyna. Na pewno warto za to wspomnieć o udźwiękowieniu, gdyż zostało ono przygotowane z należytą starannością i widać, iż - przynajmniej w tej materii - starano się oddać całkowitą cześć nauce.


     Podsumowując, Interstellar to dość trudne dzieło. To, jak wspomniałem, film, który trzeba obejrzeć ze dwa razy. Im dalej w las, tym więcej science-fiction. Z drugiej strony, całość pokazuje reżysera w bardzo dobrej formie. Produkcja Nolana ma swoje wady, do których należą pewne błędy w przedstawianych prawach fizyki, a także brak solidnej i rozpoznawalnej porcji muzyki. To drobiazgi, które jednak sprawiają, że nadal niedoścignionym szczytem kunsztu tego reżysera pozostaje dla mnie Incepcja. Niemniej jednak, polecam Interstellar każdemu, kto oczekuje mądrego i dobrego kina. Żałuję, że nie miałem okazji go zobaczyć w IMAXie. Oceniam na 8,5/10

wtorek, 5 sierpnia 2014

Guardians of the Galaxy


UWAGA! W recenzji są możliwe SPOILERY! nie będę tym razem ich zakrywał, gdyż będę się musiał odnieść do fabuły i postaci, a nie ma sensu zakrywać 1/3 tekstu.

      Wczoraj byłem w kinie na najnowszej części 2. fazy kinowego uniwersum Marvela (w skrócie, MCU). James Gunn, pod czujnym okiem Kevina Feige, podjął się nie lada zadania. Przenieść na ekrany nie tylko bohaterów słabo znanych nawet wielbicielom komiksów. W dodatku, trzeba w ciągu 1 filmu zrobić z nich drużynę, dobrać im przeciwników, a całość wpasować w szerszy obraz świata budowanego od 6 lat. Wielu sądziło, że to nierealne i Guardiansi nie będą cieszyli się miłością widzów. Nawet samo Marvel Studios zdawało się nie do końca pewne swego. Po ukończeniu produkcji okazało się jednak, że udało się nie tylko uchwycić klimat pierwowzoru, ale także stworzono jeden z najlepiej ocenianych blockbusterów 2014 roku. Takiej okazji przegapić nie mogłem! To mogła być albo totalna porażka, albo totalnie genialne dzieło.
      Zaczynając standardowo, od fabuły - trzeba Wam wiedzieć, że w Guardians of the Galaxy nie zaznacie Starka, nie zaznacie Thora, Kapitana Ameryki, ani nawet wszędobylskiego Agenta Coulsona. Mamy do czynienia z historią w innej części galaktyki. Historią grupy, którą skleciła sama opatrzność. Peter Quill - ziemianin, porwany przez obcych w dzieciństwie, Gamora - zabójczyni na usługach Ronana i Thanosa, Drax - potężny osiłek o dość ciekawej psychice, Groot - chodzące drzewo (miłośnicy Tolkiena powiedzą, że po prostu Ent), potrafiący wymówić tylko 3 wyrazy "I am Groot". No i jest też wisienka na torcie - Rocket, gadający szop. Cała ta zbieranina spotyka się ze sobą właściwie przypadkiem. W epicentrum wydarzeń znajduje się Orb - tajemnicza kula, na którą chętnych jest kilku kupców. Quill aktualnie jest w jej posiadaniu, Gamora chce mu ją zabrać i sprzedać, Rocket i Groot chętnie oddaliby Star-Lorda (pod takim pseudonimem znany jest w galaktyce Peter) najemnikom, którzy wyznaczyli za niego spory okup. A Drax? Spotka wszystkich w więzieniu, do którego trafiają po zamieszkach. Klimat i zawrotne tempo wydarzeń przypomina mocno dawne kino lat 70 i 80tych. Strażników Galaktyki - bo tak ostatecznie zostaną nazwani - połączy jeden cel. Nie mogą dopuścić by w posiadanie kuli wszedł Ronan the Accuser - drugi po władcy Imperium Kree - będący w komitywie z Thanosem. Tak - tym samym ze scenki z Avengers. Otóż, Szalony Gigant pragnie artefaktu będącego w rękach Star-Lorda i w tym celu sprzymiesza się z Ronanem, któremu z kolei zależy na zniszczeniu Xandaru, planety będącej do niedawna w stanie wojny z Kree. Do pomocy, Thanos przydzieli mu swoje dwie przybrane córki - Gamorę i Nebulę. Jedna z nich, jak już się domyślacie, zmienia stronę konfliktu. Podsumowując ten przydługi opis scenariusza, Twórcy starali się tu zmieścić bardzo dużo aspektów, tym samym bardzo wzbogacając kosmiczną część MCU. Tempo akcji jest zawrotne i wręcz PERFEKCYJNIE poukładane. W 2h filmie było może z 5 minut gdy się nudziłem. Co interesujące, jest to bodaj pierwszy w 2. fazie obraz z udanym finałem. A i w 1. partii MCU nie zawsze przecież końcówki były OK. Tutaj udało się Gunnowi wyeliminować tę wadę i stworzył finał godny całej historii. Można oczywiście znaleźć kilka wad, niedociągnięć, kilka zmian w historii bohaterów w stosunku do pierwowzorów, lecz sęk w tym, że cały film jest tak skonstruowany, że widz bawi się wyśmienicie przez 100% czasu i nie ma nawet chwili na jakieś niepotrzebne rozmyślanie nad sensem zdarzeń. W końcu to kino komiksowe! :) Dla mnie fabuła była jedną z lepszych od Marvela. Poza samą konstrukcją scenariusza, najważniejszy jest tutaj humor. Jak przystało na produkcję z MCU - jest pełno gagów, zabawnych sytuacji i ciętych ripost. Jednak w filmie Jamesa Gunna dostajemy ich potrójną ilość. Dosłownie miałem przez niemal cały seans uśmiech od ucha do ucha, dawno nie wychodziłem z kina w takim pozytywnym nastroju. Wszędobylski, inteligentnie poukładany, humor sprawia że na te 2 godziny się kompletnie można wyłączyć.


       Najsilniejszym punktem Guardians of the Galaxy są postaci. Peter Quill to dziecko lat 80tych. Jedyne co mu zostało z dzieciństwa na Ziemii, to miks piosenek na kasecie i stary, poczciwy walkman. Star-Lord, bo taki przyjął pseudonim, to klasyczny rzezimieszek pokroju Hana Solo. Co jakiś czas rzuci celną ripostą, co jakiś czas zbałamuci przygodną kosmitkę, a gdy trzeba to staje się liderem i potrafi wziąć sprawy w swoje ręce. Chris Pratt idealnie wpasował się w rolę. Zwiastuny właśnie stawiały wagę najbardziej na jego postać i szopa. Ten bowiem jest wynikiem eksperymentów genetycznych. Cwaniak, jakich mało, zaprawiony przemytnik, który z wielu opresji wyszedł już obronną ręką. Bradley Cooper, podkładający głos, dokonał czegoś, co potrafi chyba jeszcze tylko Andy Serkis. Tchnął ducha w bohatera całkowicie stworzonego w komputerze. Jego odzywki, celne riposty i dowcipy, to zasługa scenarzystów, lecz to właśnie Cooper dał Rocketowi duszę. Nie ma szopa bez Groota. Stwór z Planety X, to kolejna postać CGI. Tym razem Vin Diesel, który stał się głosem chodzącego drzewa, nie miał teoretycznie za dużo pracy. Właściwie jedną kwestię, powtarzaną bez przerwy. Ale jak on to, drodzy Państwo, zrobił! Każde zdanie "Enta" ma zupełnie inny ładunek emocjonalny i sprawia, że i tak widz podświadomie rozumie Groota tak, jak Han Solo Chewbaccę. Jeśli chcecie próbkę przygód Rocketa i Groota, to znajdźcie komiks, będący preludium do filmu. Czas być może na przedstawienie pani. Gamora, to zielonoskóra zabójczyni, której hart ducha i ciała widać na każdym kroku. A zwłaszcza w scenach walk, które swoją drogą mają świetną choreografię. Zoe Saldana, mimo dość trudnej roli, wycisnęła z niej co się tylko dało i nawet sprawiła, że wątek romantyczny z Quillem nie jest wcale tak rażący jak być powinien. Jej bohaterki naprawdę należy się bać! Tak samo, respekt wypada czuć przed Draxem. To wielkolud o prostym umyśle. Bałem się, że będzie takim drużynowym "tankiem", osiłkiem bez charakteru. Bardziej nie mogłem się pomylić. Dave Bautista, wraz ze scenarzystami, wyciąga na wierzch rzeczy, których nigdy by się po Draxie Niszczycielu spodziewać nie dało. To chyba najbardziej pozytywne zaskoczenie jeśli chodzi o protagonistów.


      Gorzej jest z tymi "złymi". Ronan, funkcjonujący jako główny "bad guy", jest typową taką postacią, żywcem wyjętą z filmu lat 80tych. Rzuca twarde i groźne teksty o zemście, śmierci i zniszczeniu. W mojej opinii mieści się to w konwencji, choć nie da się przeoczyć faktu, że scenarzyści wraz z odtwarzającym rolę Lee Pacem, mogli wyciągnąć z Accusera duuuużo więcej. Największy zawód sprawia Nebula, której "origin story" można było przeczytać w promocyjnym komiksie, wypuszczonym przed premierą filmu. Tak bogata i interesująca postać kobieca, a dostała raptem łącznie z 15 minut i to wszędzie grała niemalże wyłącznie jakieś tła :/ Spore marnotrawstwo. O Thanosie wypada jednak się wypowiadać w samych pozytywach. Szalony Gigant ma nie tylko władczą posturę, lecz także potężny, wzbudzający lęk, głos. Jedyną wadą jest fakt, że tak go mało (oby w 3. fazie było więcej). Zabrakło mi trochę Collectora (w tej roli Benicio Del Toro), którego było jak na lekarstwo, a szkoda bo scenka z Thora 2 zapowiadała dużo ciekawszego bohatera.
      O efektach wizualnych mogę tylko powiedzieć: WOW !! Xandar, Nova Corpse, statek Ronana, Knowhere, tron Thanosa, same sylwetki Guardiansów - wszystkie te elementy mają tak niesamowity i szczególny klimat, taki styl który od razu można rozpoznać. Widać, że niektóre wizualia są wprost żywcem przeniesione z artworków, a takie coś uwielbiam najbardziej! Duże brawa należą się za postać Rocketa, gdyż jego model jest naprawdę na wysokim poziomie! Posiada dość realistyczne futro i to co najważniejsze - oczy, bo to one (poza aktorami) dają zawsze bytom z komputera życie. Nie poszedłem na seans 3D, gdyż produkcja jest tak ciemna, że trójwymiar w systemie Dolby3D zniszczyłby całą przyjemność z oglądania. Powiem więcej, Guardians of the Galaxy jest ciutkę za ciemne nawet jak na 2D.


     Co do soundtracku, to tylko dwa słowa, które dla mnie są synonimem geniuszu: Tyler Bates. Uwielbiam muzykę i dobór utworów w filmach, których dotknie się ten Pan. Jest jak Midas, że przypomnę Watchmenów i Sucker Punch chociażby. Piosenka ze zwiastunów "Hooked on a Feeling" wcale nie jest najlepszą ze ścieżki dźwiękowej. Znalazłbym co najmniej 2-3 równie genialnie wybrane kawałki. To kolejna lista utworów, która będzie mi towarzyszyć długie lata.
      Podsumowując, Guardians of the Galaxy jest dla mnie filmem świetnym! Nie tylko znakomicie bawi, posiada świetnie skonstruowaną fabułę i wreszcie finał godny całej historii. Również są postaci, które trudno było zaprezentować, gdyż są nowe dla wielu widzów, a jednak Twórcy sprawili, że pokochałem Strażników od pierwszej do ostatniej minuty i chcę więcej! W recenzji na portalu "io9" przeczytałem piękne sformułowanie, że ten film zwraca nam część nas samych. Zaiste, mnie zwrócił czystą radość z czasu spędzonego w kinie. Już dawno nie było dzieła, którego nie chciało mi się rozkładać na czynniki pierwsze, gdyż tak byłem nim zajarany! To chyba najlepsza produkcja, jaką w tym roku zobaczyłem! Nie twierdzę, że ten film nie ma wad. Ma ich troszkę - popsute postaci złoczyńców na przykład. Lecz te braki przysłaniane są geniuszem postaci, dialogów, muzyki i wspaniałych widoków. Brawa dla Marvela za tak odważną decyzję, która zwróciła im się z wielką nawiązką. Nie wiem jak wy, ale ja mam ochotę jeszcze raz pójść do kina! Ocena należy się 9,5/10 .

PS: We are Groot! :)

czwartek, 24 lipca 2014

Dawn of the Planet of the Apes


     Od ładnych paru lat WETA z każdym swoim filmem dokonuje ewolucji w dziedzinie efektów wizualnych. "Władca Pierścieni", "King Kong", "Avatar", "Geneza Planety Małp". Właśnie wczoraj miałem okazję oglądać sequel tej ostatniej produkcji. Muszę przyznać, że ze sporym zainteresowaniem oczekiwałem na seans, gdyż ciekawiło mnie co tym razem zaprezentują nam spece z Nowej Zelandii. Na pewno pod tym względem nie zawiodłem się, ale po kolei.
      Fabuła "Ewolucji Planety Małp" - bo taki tytuł nadali polscy tłumacze (angielskie "dawn" tak bardzo oznacza "ewolucję", Panie - Ty widzisz i nie grzmisz??!!! ) - toczy się 10 lat po poprzedniej części. W międzyczasie, pochodząca od małp grypa wybiła 90% ludzkości. Zainteresowanych szczegółami odsyłam na YouTube do cyklu krótkometrażówek, zapełniających 10-letnią lukę. Przez ten czas, małpy niepodzielnie zaczęły panować w lasach, a niedobitki ludzkości chronią się w resztkach opustoszałych miast. Początek filmu jest niczym dokument wyjęty z National Geographic. Widzowie mają okazję obserwować społeczność małp, zarządzaną przez Ceasara - głównego bohatera cyklu. Te nie tylko mają przy sobie prostą broń, polują, ale nawet posiadają własny rodzaj szkoły, gdzie młode mogą uczyć się podstawowych liter! Po jakimś czasie, przenosimy się do najbliższej ludzkiej społeczności - San Francisco. Niedobitki cywilizacji Homo Sapiens potrzebują prądu, a ten może im dać tylko obiekt znajdujący się w centrum terenów kontrolowanych przez małpy. Czy i jak uda się dwóm gatunkom dogadać, to już sami musicie obejrzeć. Ja jedynie odniosę się do ogółu scenariusza. Jest on, w moim odczuciu średni. Przede wszystkim film cierpi na syndrom "środkowej części" - nie ma tak do końca wprowadzenia, a nawet jeśli to jest ono zbyt krótkie. Główna oś opowieści niby pokazuje różnice i podobieństwa między ludźmi a małpami, tylko, że to się czasem strasznie rozmywa i już potem nie wiadomo o co chodziło. Wadą fabuły jest jej nierównomierność - raz mamy napakowane akcją sceny ataku małp, za chwilę strasznie wiele "przegadanych" minut. To, co warto docenić w tej historii, to pokazanie jak niewiele różni nasze gatunki. Sporo scen i ujęć jest tak skonstruowanych, że oglądając Ceasara, czy Kobę widzimy tak naprawdę naszych przywódców - tych dobrych i tych złych. Twórcy postawili właśnie na lustrzane odbicia, mamy historię dwóch rodzin - Ceasara i Malcolma. Obaj dbają o przyszłość swojego potomstwa, swoich kobiet i swoich przyjaciół. Obaj, z przymusu, znaleźli się po innych stronach barykady, a jednak starają się znaleźć rozwiązania, które pozwoliłyby zażegnać konflikt. I tak chyba za dużo już napisałem, najlepiej ten film po prostu zobaczyć. Mnie fabuła średnio przekonała, uważam ją za przeciętny element produkcji.



SPOILER
    Muszę odnieść się jeszcze do kwestii rozwoju cywilizacji małp. Moim zdaniem zaprzepaszczono ogromną szansę pokazania ich jako skróconej wersji naszej własnej historii. Idealnym rozwiązaniem byłoby społeczeństwo na wzór średniowiecznego, z kawalerią, łucznictwem itd. A tutaj, małpy dostają w połowie filmu broń palną i od razu mamy ich "awans" do rangi społeczeństw z karabinami, szkoda wg. mnie. Zabrakło też scenki po napisach, a czekaliśmy z kumplem do ostatnich sekund, wkurzając na pewno całą obsługę kina :P
    Muszę jednak pochwalić Twórców za numer z "zabiciem" Ceasara. Mimo, iż nie wierzyłem, że pozbyliby się kluczowego dla serii aktora, to i tak serce mi stanęło, gdy Ceasar obrywał kulką.
Parę momentów sprawiało, że miałem uczucie "Co ja pacze?" , np. Koba na koniu z dwoma karabinami w rękach....rly??, tudzież Koba w czołgu. Niestety ta groteskowość przyczynia się do obniżenia oceny filmu, bo w jedynce takich głupot nie było.
KONIEC SPOILERA
      Zdecydowanie bardzo dobrym za to, ogłaszam aktorstwo!! Andy Serkis (czyli Ceasar) to mistrz godny oscarów, co udowadniał już nie raz. Jego Ceasar posiada osobowość, posiada duszę, a jednocześnie wciąż...jest małpą ;) Nie trudno zgadnąć, że to właśnie słynny odtwórca Golluma kradnie film. Po piętach depczą mu jednak inni, np. odtwórca roli Koby - Toby Kebell, czy Blue Eyes, syna Ceasara - Nick Thurston. Po stronie Homo Sapiens, aktorzy głównych ról mają, stosunkowo, mniej roboty i też słabiej wypadają. Zawodzi Gary Oldman, który ostatnio gra głównie...Gary'ego Oldmana - takie odnoszę wrażenie. Jednak nie ma co się rozwodzić, bo wiadomo, że wszyscy i tak patrzą praktycznie tylko na "małpią" obsadę, a ta wymiata jeszcze lepiej niż w poprzedniku z 2011 roku.


     Co do efektów wizualnych, to te stoją na najwyższym poziomie. Absolutnie! WETA po raz kolejny udowadnia kto wiedzie prym w produkcjach opartych o vfx. Jaki postęp dokonał się przez 3 lata? Chociażby futra, które wyglądają tutaj jak prawdziwe. Co więcej, ich faktura, wygląd, zmieniają się w zależności czy osobnik jest suchy, czy mokry. Twarze małp i ich oczy, to kolejny element który uległ ewolucji. Jedyne czego im brakuje, to jeszcze lepsza mimika. Jest ona naprawdę dobra i oddaje w pełni gesty aktorów, tylko wciąż czegoś mi tu brakuje. W mojej opinii, małpy z "Dawn of the Planet of the Apes" wychodzą nawet z "uncanny valley", bo rzeczywiście mało spostrzegawcze osoby mogłyby się dać nabrać, że to prawdziwe okazy z zoo, a nie postaci wygenerowane komputerowo. Pod względem innych efektów, compositingu, oświetlenia, to wszystko jest w należytym porządku i na wysokim poziomie, zwłaszcza sceny ze zrujnowanego miasta, Scenografie, wbrew pozorom, są w dużej mierze prawdziwe, film kręcono w plenerach i to widać, znacznie pomaga w urzeczywistnieniu opowiadanej historii. Nie jestem w stanie ocenić wersji 3D, gdyż widziałem zwykłą. Nie czułem potrzeby oglądania tej produkcji w okularach.
      Muzyka Michaela Giacchino podkreśla klimat filmu, choć momentami najwyraźniej ustępuje pola postaciom i ich dźwiękom. Te są świetnie nagrane, zwłaszcza niedokładne i prostackie formowanie słów w wykonaniu małp. Jedynie, przyczepiłbym się tutaj do dziwnego rozwiązania fabularnego, gdyż raz człekokształtne nie mówią na głos nic, by za chwilę rozmawiać pełnymi zdaniami, brak tu konsekwencji.
       Podsumowując, film jest zdecydowanym must-see dla miłośników techniki filmowej, CGI lub fanów wszystkiego, co robi WETA. Tylko, że same efekty to nie wszystko. Pod względem fabuły, wolałem pierwszą część. Wprawdzie, tutaj tragedii nie ma, bo wydźwięk wielu scen jest dość głęboki i widać, że Twórcy nie celowali w zrobienie typowego blockbustera. Niestety, chwilami historia jest zbyt monotonna, a chwilami wchodzi w niepotrzebną groteskę. Przed aktorami chylę za to czoła, bo dokonują rzeczy wspaniałych, które mam nadzieję w końcu zrewolucjonizują spojrzenie na grę motion-capture. W ogólnym rozrachunku "Dawn of the Planet of the Apes" otrzymuje notę 7,5/10.

sobota, 31 maja 2014

X-men: Days of Future Past


       Pora na drugi z wczoraj obejrzanych filmów. Zdecydowanie z tej dwójki lepszy. Przyznam szczerze, że "X-men: First Class", czyli poprzednik, nie porwał mnie za pierwszym razem, dopiero ostatnio sobie go odświeżyłem i doceniłem nie tylko obsadę ale też i dobrze poskładaną fabułę. Co innego w przypadku ostatniego "Wolverine", który zawiódł mnie w sporej mierze. Omawiany poniżej "X-men: Days of Future Past", opierający się na jednej z bardziej znanych komiksowych historii o grupie mutantów, miał ciężkie zadanie. Bryan Singer - reżyser przedsięwzięcia i jednocześnie człowiek odpowiedzialny za filmy ze starej trylogii X-men, jak i za First Class - postawił przed sobą nie lada wyzwanie. Postanowił stworzyć coś, co połączy starą obsadę z nową, jednocześnie będzie zawierało podróże w czasie i naprostuje część z wielu retconów i błędów, które wprowadziły parę lat temu Last Stand i Origins: Wolverine. Cóż, obawiałem się jak to wyjdzie, że się znów zawiodę. Jak się okazuje, całkiem niesłusznie...
       Osią fabuły jest wojna przyszłości pomiędzy resztkami mutantów i ludzkości, a Sentinelami - robotami zwalczającymi mutantów. Profesor X, pogodzony już z Magneto, wspólnymi siłami starają się toczyć wojnę, z góry skazani na porażkę. Towarzyszy im kilka postaci widzianych już w starej trylogii - m.in. Storm, Kitty Pride, Colossus, Wolverine, czy Iceman. Dołączyli też nowi, wcześniej nieznani - Blink, Warpath, Sunspot oraz Bishop. Obecność tego ostatniego jest tu istotna, gdyż w komiksie to właśnie jego przeniesiono w przeszłość. W filmie oddano temu hołd w ten sposób, że jest pierwszym bohaterem, którego Kitty przenosi w czasie, tylko o kilka dni żeby ostrzegał odpowiednio wcześnie przed atakiem Sentineli. Grupa postanawia podjąć ostatnią rozpaczliwą próbę i przeniosą Logana o 50 lat wstecz - do 1973 roku, tuż przed ważnymi wydarzeniami, jakie doprowadziły do powstania Sentineli. W tym celu wybierają sobie odludne miejsce, które stanie się bastionem, gdzie będą ramię w ramię bronić ciała Wolverina, który duchem jest w czasach przeszłych. Przebitki z tej obrony mamy nie raz w ciągu filmu, najwięcej w finale. Trzeba przyznać, że cała choreografia tych walk z robotami jest perfekcyjna, widać że przez lata stawiania oporu, każdy z mutantów, jak i cała grupa razem, dopracowali swoje taktyki i techniki oraz wykorzystanie umiejętności do absolutnej perfekcji !


        Wracając jednak do 1973 roku - Logan musi zjednoczyć Xaviera, który po wydarzeniach z Kuby z 1962 jest psychicznym wrakiem człowieka, wraz z Magneto, który - oskarżany o zabicie Kennedy'ego - został zamknięty w najpilniej na świecie strzeżonej celi, w samym sercu Pentagonu. Mało tego, cała ekipa koniecznie musi powstrzymać Mystique, która zamierza zabić Bolivara Traska - twórcę Sentineli. To właśnie jego śmierć w przyszłości ma doprowadzić do ostatecznego zaakceptowania maszyn do obrony ludzi przed mutantami, a co gorsza - Raven została po morderstwie złapana i jej DNA posłużyło zbudowaniu modeli, które adaptują się do umiejętności danego mutanta, z którym walczą. Ten opis początku fabuły to zaledwie wstęp i czubek góry lodowej. Koniecznie warto zobaczyć film, choćby dla tych wielu scen, które świetnie pokazują predyspozycje poszczególnych jednostek. Najlepszy jest Quicksilver. Pomysł na tego bohatera był GENIALNY, dobrali aktora w dobry sposób, a scena gdy uwalniają Magneto i Quicksilver, którego umiejętnością jest szybkie poruszanie się, biega po ścianach - mistrzostwo świata! Dużą zaletą fabuły jest to, że się rzadko kiedy nudziłem, ciągle coś się dzieje. Minusem zaś to, że niestety sporo z retconów z Last Stand i Origins:Wolverine nadal pozostało niewyjaśnionych. Jest problem z wiekiem Strykera i innych bohaterów, jest sporo retconów odnośnie tego kiedy dokładnie Xavier przestał chodzić, czemu w przyszłości wspomina znajomość z Mystique mimo że w starej trylogii zdawał się jej nie znać itd. Rzeczywiście ci, którzy oczekiwali idealnego rozwiązania spornych kwestii i perfekcyjnego złączenia fabuł ze starą i nową obsadą, mogą się zawieść, lecz jest też pewien plus, o tym i paru dodatkowych kwestiach w spoilerowej sekcji poniżej:
UWAGA SPOILER
       Przede wszystkim, podobało mi się w końcówce to, jak pięknie zresetowano całych X-menów. Twórcy z dwóch wariantów podróży w czasie (albo tworzone są alternatywne linie czasowe albo jest jedna i przeszłość wpływa na przyszłość) wybrali ten drugi, ten trudniejszy. Jednocześnie, dzięki temu w praktyce nie trzeba będzie już wyjaśniać wielu retconów, gdyż powstrzymanie Magneto i Mystique przed zabijaniem doprowadziło do braku wojny z Sentinelami i sprawiło że również cała reszta wydarzeń po 1973 roku przeszła swoisty reset. W samej końcówce widzimy Logana jak wraca do swojego czasu, koło 50 lat wprzód, i widzi wszystkich starych znajomych, Xavier prowadzi szkołę, jest tam nawet - duże zaskoczenie dla mnie bo z plotek nic nie było o tym słychać - Jane Grey, wraz z Cyclopsem! Wydarzeń z trylogii X-men, Origins:Wolverine oraz sequelu w Japonii - nie było! Dzięki temu, Twórcy nie tylko dokonali pewnego oczyszczenia, lecz dają na przyszłość możliwość do epizodycznych ról całej starej obsady. Przecież mają walczyć z Apocalypse, który został pokazany w scence po napisach. A kto wie, czy znów nie będzie to pokazane z dwóch perspektyw czasowych....
KONIEC SPOILERA
W każdym razie, scenariusz filmu, jak na tak wysoko podniesioną poprzeczkę, naprawdę się broni i jest godny podziwu.


      O obsadzie można by pisać osobny artykuł, więc tutaj postaram się tylko krótko pochwalić duety McKellen - Fassbender (obaj: Magneto) i Stewart - McAvoy (Xavier). Zwłaszcza ta druga para. O ile bowiem "First Class" było swoistym 'origin story' głównie dla Magneto, o tyle "Days of Future Past" to narodziny Profesora X. McAvoy jest po prostu dla mnie mistrzem, przeistacza swego bohatera z połamanego psychicznie ćpuna, do będącego siłą spokoju lidera. Cieszy też fakt, że Jennifer Lawrence dostała sporo własnych scen, jej Mystique miała świetne choreografie, zwłaszcza w scenach znanych ze spotów promujących film. Myślę, że świetnie poradziła sobie z rozterkami Raven, która jest pogubiona i nie współpracuje już z nikim. Dużą i MEGA pozytywną niespodzianką jest dla mnie Evan Peters jako Peter Maximoff - Quicksilver. Dostał fajną rolę i fajnie się nią bawił. Chciałbym aby tak samo było z marvelową wersją tej postaci, która ma się pojawić w Avengers 2 i którą niestety gra drewno z Godzilli :/ Również cały wygląd i ogólna prezencja Bishopa sprawiły, że chętnie bym zobaczył tego bohatera ponownie, świetnie go obsadzili.
      Efekty wizualne oczywiście były super! Największe wrażenie robią sceny Quicksilvera, zostały świetnie pomyślane już na poziomie koncepcyjnym, dzięki czemu oglądając to nie da się nie krzyknąć: W O W !!!!!! Drugą pochwałę Twórcy powinni zgarnąć za całość scen w przyszłości i walki z Sentinelami. Zarówno roboty, jak i cała scenografia i mroczne tła, to wszystko jest spójne i daje uczucie, że to rzeczywiście już koniec, ostatni bastion obrony... W 1973 roku, rzeczywiście czuć ten setting - ubrania, samochody, muzyka, fryzury. Myślę, że niewątpliwie należy się też chwała montażystom, gdyż już dawno nie widziałem filmu w 3D, który miałby dobry i dostatecznie powolny montaż. Sama głębia obrazu była bez zarzutów, nie za duża, nie za mała - tak jak powinno być, lecz ciężko tu kogokolwiek chwalić, bo to już pewien standard. Praca kamery w scenach akcji była dobrze zgrana, nie było takiego problemu że nie widać co się dzieje, wszystko można było ze spokojem śledzić.
     Jeśli zaś chodzi o muzykę, jak wspomniałem, rzucają się momentami w uszy kawałki z tamtych lat. Natomiast zdecydowanie dobrze dobrano utwór w scenie z biegającym po kuchni Maximoffem! Poza powyższymi uwagami, raczej nic więcej nie da się napisać o instrumentalnej części soundtracku, choć pewnie jakaś tam była.


     Podsumowując, warto zobaczyć "X-men: Days of Future Past", warto BARDZO! Nawet jeśli nie znamy wcześniejszych epizodów serii, to film nadal jest świetną zabawą, bardzo dobrze poprowadzoną, genialnie obsadzoną, z super-efektami i nowatorskim podejściem. Bryan Singer spełnił swą rolę. Wśród minusów można wymienić pewne sprzeczności w samym scenariuszu, a także brak wyjaśnienia palących kwestii retconów i zmarnowany potencjał - nie pokazano na przykład losów pierwszej szkoły Xaviera, tej przed 1973 rokiem, czy Magneto w Dallas w '63. Za poskładanie tego filmu w taki sposób, że jest obecna stara i nowa obsada, do tego każdy ma swoje miejsce i swoje 5 minut, a wszystko ma sens, należy się bardzo dobra ocena 9/10 .

PS pamiętajcie, żeby zostać do końca napisów - warto! ;)

piątek, 30 maja 2014

Godzilla


      Witam! Po miesiącu nieobecności miałem wczoraj podwójną dawkę kina - Godzillę i X-menów. Zacznijmy od tej pierwszej. Na powrót Króla Potworów oczekiwało wielu fanów od dawien dawna. Wersja z 1998 roku wzbudza co najwyżej politowanie dla osób, które to coś stworzyły, zatem porządnej nie-japońskiej historii z Godzillą brakowało w kinach. Kiedy do czekających na ten film fanów dobiegła informacja, że Twórcy chcą się wzorować bezpośrednio na japońskim pierwowzorze, wszyscy w pewien sposób odetchnęliśmy z ulgą. Pozytywne opinie ze strony samego studia Toho, odpowiedzialnego za klasyczne historie z wielkim potworem, nastrajały optymistycznie i sprawiły, że nie mogłem się już doczekać. W końcu wczoraj mogłem choć na chwilę wrócić do dzieciństwa i kaset VHS.
     Fabułę filmu rozpoczyna seria obrazów, przedstawiająca w telegraficznym skrócie pierwsze spotkania ludzkości z Godzillą i próby jego zabicia przy pomocy ładunków jądrowych. Właściwym zalążkiem historii są wydarzenia z roku 1999, kiedy to naukowcy w czynnej kopalni odkrywają skamieniałe szczątki jakiegoś potężnego stworzenia. Problemem staje się fakt, że wykopy i odwierty obudziły tam coś, co było uśpione od lat. Dr Serizawa ma okazję przebadać dziwny kokon, a pozostałości po drugim wskazują, że niedawno coś stamtąd wyszło w kierunku oceanu. Akcja filmu przenosi się w tym momencie do miasteczka w Japonii. Głowa rodziny - Joe Brody - wraz z małżonką, Sandrą, pracują w elektrowni atomowej. Niestety, tajemnicze wstrząsy niszczą całą infrastrukturę, a w wypadku ginie żona Brody'ego. Po tych zdarzeniach fabuła znów przeskakuje, tym razem o 15 lat. Młody Ford Brody ma już własną rodzinę i mieszka w San Francisco. Ojciec - Joe - dalej nie może się pogodzić z utratą żony i wciąż próbuje się dostać na, odgrodzony teraz, teren elektrowni. Okaże się, że koszmar sprzed lat powróci. Przyczyną wstrząsów kilkanaście lat wcześniej było właśnie dziwne stworzenie, które uwiło sobie gniazdo w Japonii a naukowcy stworzyli wokół zamkniętą strefę i studiują ten nieznany gatunek. W 2014 roku kilkudziesięciometrowa latająca bestia uwalnia się z kokonu i zaczyna siać zamęt, najpierw w miejscu dawnej elektrowni a później przez pacyfik leci w kierunku USA. (bo wszystkie możliwe potwory zawsze lecą do USA, ZAWSZE!) Zapytacie w tym miejscu: A gdzie Godzilla ? No cóż, ten pojawia się po raz pierwszy mniej więcej dopiero w połowie filmu! Wcześniej jest omówione wyżej wprowadzenie i zawiązanie wątków historii. Nie będę opisywał jej całej, gdyż mniej więcej od tego momentu uwolnienia się bestii w Japonii, armia USA biega za latającym potworem, pojawia się też drugi, z kokonu przejętego z kopalni. Po jakimś czasie na scenę wkracza ON - Król. Jak to w klasycznych filmach bywało, Godzilla chce przede wszystkim zniszczyć drapieżniki, a że przy tym rozwali pół miasta, cóż - trudno.... wojsko zaś, jak to wojsko w wielu filmach, strzela do wszystkich wkoło, łącznie z cywilami. Kolejne próby zniszczenia któregokolwiek z gadów(?) spełzają na niczym. Ludzkość musi liczyć, że to Godzilla rozprawi się z napastnikami.


     Tempo fabuły jest średnio dobrze rozłożone. Zaczyna się super, napięcie narasta, tylko w pewnym momencie widz dochodzi do punktu, w którym zaczyna się zastanawiać, czy to aby na pewno jest 'Kaiju movie', a nie rodzinny dramat. Wzorem amerykańskiej klasyki filmów katastroficznych, całość akcji jesteśmy zmuszeni oglądać przez pryzmat zmartwień i dłuuuuugich spojrzeń w dal Forda, a także jego młodej żony, Elle. Przez to w wielu momentach przysypiałem, a zanim akcja dotarła do finałowej bitwy potworów, byłem znużony i to, na co tak cały film czekałem, nie dawało aż tak idealnej satysfakcji. Dużym plusem historii jest fakt, że jako całość oddaje ona w miarę klimat klasycznych filmów z Królem Potworów - jest wstęp z tajemniczą bestią, potwór sieje zamęt w Japonii, pojawia się Godzilla, wojsko strzela do obu stworzeń, nie udaje się ich zniszczyć, Godzilla używa atomowego oddechu, niszczy potwora, wraca do morza. Cały układ fabuły jest super, tylko za mało w tym wszystkim tytułowej postaci a za dużo rodzinnych dramatów. Doliczmy do tego liczne głupoty scenariusza: złapane osoby w strefie zamkniętej nie są wywożone na zewnątrz, tylko do środka, nie wiem po co.... Joe próbuje się dostać latami do swego domu koło elektrowni, co mu się wciąż nie udaje, a przyjeżdża Ford i obaj bez problemu tam docierają, jak?? tego twórcy filmu łaskawie nie chcieli zdradzić... atomówki do zniszczenia potworów wiezie się drogą przecinającą ich szlak, tak jakby nie można tego było zrobić z przeciwnego kierunku, itd..., tak więc idąc do kina trzeba się uzbroić w brak myślenia.
      Aktorstwo, mówiąc krótko - nie powala. Ken Watanabe rzeczywiście coś tam pokazał, chyba jego dr Serizawa wypadł najlepiej, zaraz obok Elizabeth Olsen, która wcielała się w Elle. Można narzekać na rodzinne dramaty ale jedna ze słynnych sióstr pokazała tu, że potrafi grać, nadała swojej bohaterce jakiś sensowny charakter i jej emocje, bezradność i przerażenie było autentycznie widać. Aaron Taylor-Johnson (Ford Brody) to nie aktor, to kawałek drewna i na tym poprzestańmy.... Tak uwielbiany przez fanów Breaking Bad, Bryan Cranston, który wcielił się tu w Joe - moim zdaniem nie miał się czym pochwalić, nie poszalał. Najprawdopodobniej to wina źle napisanej postaci, dość sztampowej.

 
     Efekty za to, rzeczywiście powalają. Sam Godzilla robi wrażenie i widać, że dopracowali tego potwora do perfekcji. Przypomina bardzo klasyczny wygląd i za to chwała producentom. Gorzej mają się obie bestie z kokonów, które są jakieś takie szare, mają bardzo ogólnie nakreślone kształty i nie mają nawet startu do Kaiju z Pacific Rim. Cała reszta filmu - wybuchy, rozwalone miasto - wygląda i prezentuje się dobrze. Nie zauważyłem żadnych błędów technicznych. Widziałem wersję 2D, więc na temat 3D się nie wypowiem.
     Muzyka, jako taka, nie rzuciła się za bardzo w uszy. Pamiętam jeden kawałek który gdzieś w którymś momencie seansu zwrócił moją uwagę. Udźwiękowienie za to, było super! Ryk Godzilli przeraża, to trzeba usłyszeć w kinie! Jednocześnie udało się za pomocą modulowania tego dźwięku w jakiś sposób oddać emocje Króla Potworów, jego zwycięski ryk to co innego niż np. głos bólu.
      Podsumowując, Godzilla - jako 'Kajiu movie' - trochę zawodzi. Przede wszystkim jest za mało samego Króla Potworów. Do tego błędy scenariusza są czasem żałośnie zabawne, lecz można je wybaczyć gdyż cała fabuła w miarę utrzymuje klasyczną konstrukcję znaną z dawnych produkcji Toho. Problemem Twórców było to, że z prostego konceptu filmu o nawalających się potworach próbowali zrobić dramat ludzi wkoło. Godzilla, w przeciwieństwie do fajnego Pacific Rim, udawała coś czym nie jest i nigdy nie będzie. Aktorstwo jest raczej dość słabe, za to efekty dźwiękowe i wizualne oczywiście powalają. Nie żałuję jednak że nie pojechałem do IMAXa bo Godzilla nie była moim zdaniem tego warta. Do kina zaś, z braku lepszych propozycji można się wybrać, żeby choć na tę jedną chwilę poczuć się znów jak tamten dzieciak, oglądający filmy o potworach na VHS. Ocena, chyba trochę naciągana sentymentem do Króla Potworów, 7/10.