niedziela, 29 grudnia 2013

The Hobbit: The Desolation of Smaug

      Na ten film i tę recenzję czekałem cały rok!! :D I oto nastał dzień, gdy wybraliśmy się ze znajomymi do IMAXa na "Pustkowie Smauga". Moje wrażenia z samego IMAXa znacie już z innych recenzji, więc tu raczej nie będę się w to zagłębiał. Natomiast pragnę przestrzec że recenzja może być długa i okraszona spoilerami (te najgrubsze pochowam). Chyba opiszę część fabuły, lecz jest w tym cel - sporo wątków odbiega od kanonu i chciałbym to skomentować. Czytacie na własną odpowiedzialność :)
       A zatem, gdzie rozpoczyna się fabuła filmu ? Cofamy się lekko w czasie, do wydarzeń sprzed przyjęcia u Bilba. W Bree, w znanej nam z "Władcy" Karczmie Pod Rozbrykanym Kucykiem Thorin spotyka Gandalfa i ten namawia go do powzięcia wyprawy w celu odzyskania Samotnej Góry. Muszę przyznać że ta scena świetnie wprowadza w klimat filmu (jest też cameo Petera Jacksona, zagrał pierwszą postać jaką widzimy zaraz w pierwszych sekundach filmu :D ). Dalej już wracamy do Bilba i kompanii krasnoludów. Ścigani przez orków starają się uciec pościgowi i trafiają przez to do domu Beorna. Następnie, po krótkim epizodzie u zmiennokształtnego, bohaterowie wchodzą do Mrocznej Puszczy, a Gandalf zostawia ich, bo ma do wykonania ważne zadanie. Od tej chwili tempo akcji przyspiesza, a w końcówce jest wręcz szalone. Ale przyznam, że nie przeszkadza mi to zbytnio, nie ma tutaj fabularnych przestojów, jak w "jedynce" (ale mi one akurat nie przeszkadzały), czułem się lekko znużony dopiero w końcówce. Oczywiście, tak jak w "Niespodziewanej Podróży" kluczowe dla filmu było spotkanie Bilba z Gollumem, tak tutaj jest to spotkanie Hobbita ze smokiem Smaugiem. I tutaj oddam honory reżyserowi, ta scena została zrobiona pięknie, widać że tutaj się postarali i wyszło takie epicentrum-finał całej opowieści ze środkowej części "trylogii" obrazów o hobbicie z Shire i kompanii Thorina. Generalnie - patrząc na fabułę tylko pod kątem porównania z poprzednią częścią i nie włączając do naszych rozważań ekranizacji "Władcy Pierścieni", film ogląda się bardzo przyjemnie. Jest może trochę zgrzytów i niepotrzebnie stworzonych wątków ale zarówno wspomniane tempo akcji, jak i techniczna strona bliska perfekcji, pozwalają na czerpanie dużej przyjemności z seansu.


(poniższy akapit, wychodzi na to że jest dla chorych nerdów takich jak ja...jak ktoś nie chce czytać to dalej po zakończeniu jest reszta recenzji ale muszę to co poniżej tu napisać!)
       Niestety, ja mam mózg i pamięć, a (na moje chyba nieszczęście) jestem tolienowskim nerdem, więc oceniam też to co wczoraj zobaczyłem również z tej właśnie perspektywy. I dlatego też ocena wydarzeń "Pustkowia Smauga" jest w niniejszej recenzji dwojaka. Zatem jak widzę tę ekranizację w porównaniu z filmowym "Władcą" oraz książkami ? Zacznijmy od tego, iż Beorn został zmieniony w stosunku do książki. Tutaj zamienia się w niedźwiedzia w ciągu dnia, a nocą staje się człowiekiem. Nie tak sobie też wyobrażałem ludzką postać zmiennokształtnego, u Jacksona jest on dość szczupły ale muskularny, z opisu w książce wynikało jednak że powinien być bardziej "misiowaty". Uważam jednak, że ta zmiana aż tak nie boli choć szkoda trochę bo dla mnie wątek Beorna stracił na magii w stosunku do pierwowzoru. W Puszczy przygody krasnoludów nie trwały zbyt długo, po prostu szli, w pewnym momencie zaczęli mieć omamy i puff....już mamy pająki. Walka z nimi jest przeprowadzona w ciekawy sposób, choć odmiennie od pierwowzoru literackiego. Gdy Bilbo nakłada pierścień, słychać ....głos Saurona! Tak być nie powinno! Jeszcze wtedy przedmiot nie mógł w taki sposób działać, był po prostu magicznym pierścionkiem. Dużo lepszy byłby efekt, gdyby ten głos pojawił się na końcu trzeciego Hobbita, to byłoby takie połączenie do "Władcy". No cóż, to jeden z mankamentów w mojej opinii. Jeszcze w trakcie potyczki z pająkami, wszyscy poza Bilbem zostają schwytani przez elfy. Już tutaj zostaje wprowadzony Legolas (całkiem papuśny w porównaniu do "Władcy" :D karmiony elfim boczkiem jeszcze wtedy chyba, bo fabuła Hobbita toczy się około 70 lat przed wydarzeniami z Frodem i spółką) i przepiękna Tauriel. Muszę przyznać że jej wprowadzenie to najlepsza ze zmian w stosunku do pierwowzoru, zupełnie nie przeszkadza a  jest dość istotna dla samego Legolasa no i ...jest na czym oko zawiesić ;D O ile wątek uczuć Legolas-Tauriel jak dla mnie jest jak najbardziej do przyjęcia i nie przeszkadza mi zbytnio, zwłaszcza że sporo tutaj samej gry gestami i mimiką niż jakichś patetycznych miłosnych wyznań. O tyle, wątek Tauriel - Kili uważam za wprowadzony na siłę i dość bezsensowny oraz niepotrzebny. Ale za to dostajemy przepiękny tekst o tym, że leśne elfy bardziej cenią światło gwiazd niż Eldarowie. To jedno zdanie wypowiedziane przez elfkę jest tak głęboko osadzone w Silmarillionie, Wielkiej Wędrówce, podziale na Eldarów (elfy wędrówki) i Avari (te które nie poszły dalej) oraz Umanyar (te które brały udział w wędrówce ale odłączyły się od hufców przed dotarciem do Amanu), czy też bardziej Calaquendi (te które widziały światło Dwóch Drzew w Amanie) i Moriquendi (te które Dwóch Drzew nigdy nie widziały) że aż mi się chciało w tym momencie płakać z radości!! Chcę więcej takich smaczków!!!! W każdym razie należy tu wspomnieć też o fakcie, że część krasnoludów zostaje w Esgaroth, gdy reszta płynie pod Samotną Górę! To też gruba zmiana, balansująca na krawędzi świętokradztwa. Kili oberwał wcześniej strzałą orka (zadziwiające że strzała byle orka jest określana jako "strzała z Morgulu" i ma te same własności co ostrze Króla Dziewięciu z "Władcy Pierścieni") i do miasta przybywa sam Legolas z koleżanką, która zabiera się za leczenie Kiliego. a teraz MEGA GRUBY SPOILER no to jestem ciekaw jak to się potoczy, bo w książce w Bitwie Pięciu Armii ginie Thorin, a u jego boku Kili oraz Fili. Widzę już że prawdopodobnie Kili i Tauriel zginą w tej bitwie w filmie, elfka umierając ostatecznie wybierze krasnoluda przez co Legolas będzie miał właśnie awersję do rodu Durina, pokazaną w ekranizacji "Władcy". Nie mówię już o tym jak pięknego "friendzona" dała Tauriel Legolasowi w pewnym momencie :D  KONIEC SPOILERA

Z wątkiem Tauriel i Legolasa wiąże się fakt, że mamy w tym filmie również "Wojownicze Orki Ninja", grupę orków pod wodzą Bolga (właściwego antagonisty z książki) która praktycznie wchodzi Thranduilowi do pałacu! Tak być nie powinno, leśne elfy miały straż, pilnowały swojego królestwa, a orkowie w życiu by się tam nie zapędzili! Tak samo później "Wojownicze Orki Ninja" wbiegają sobie do Esgaroth i skaczą po dachach! 0_o Trochę jednak za bardzo PJ poleciał z tym wątkiem...
Wróćmy na chwilę do Gandalfa i Dol Guldur. Najpierw jedzie on przebadać grobowiec. Galadriela mówi "na południe". Niestety znam dość nieźle geografię Śródziemia i nie pamiętam żeby na południe z bramy do Mrocznej Puszczy były jakiekolwiek wzgórza i grobowce! Czy oznacza to że Gandalf musiał cofnąć się przez Góry Mgliste aż do wzgórz okalających Shire ??? Nie zostało to szerzej wyjaśnione. Potem i tak trafia do Dol Guldur i na ten moment czekałem cały rok. A co się okazało? GRUBY SPOILER Nekromantą (zgodnie z książką i generalnym fluffem) był Sauron we własnej osobie. Lecz był wtedy jeszcze słaby, a tutaj Gandalfowi ukazał się w pełnej płonącej postaci!!! Co sie dzieje?!! To wielki retcon (nadpisanie fabuły, niezgodne z poprzednią wersją) w stosunku do ekranizacji "Władcy" (o książkach nie już nawet wspominam), gdzie Sauron był zbyt słaby by przyjąć jakąkolwiek formę poza okiem, a tutaj 70 lat wcześniej sobie normalni przybiera pełną postać?! Powinni pozostawić go w formie cienia, którą widzimy na początku zmagań z czarodziejem gdyż było to jak najbardziej odpowiednie i nie gwałciło tak kanonu.mało tego, okazuje się, iż Azog działa na komendę Saurona, co nigdy nie było tak wprost powiedziane przez Tolkiena, u niego Sauron miał po prostu zły wpływ na całość świata, lecz stworzenia takie jak orkowie czy gobliny i nawet Smaug działały z własnej woli, choć ich wola była zła i w wielu momentach zbieżna z wolą Saurona , a tutaj reżyser rzuca nam tym w twarz, na wszelki wypadek gdybyśmy jednak nie usłyszeli i nie dostrzegli że to Sauron, JEDYNY, SAURON, SAURON SAURON!!!!! KONIEC SPOILERA
Troszkę też nie wiedziałem o co chodziło z Thranduilem, pokazującym Thorinowi swoją spaloną facjatę. Wyglądało to (jak słusznie powiedział Coeniasty) jak zombie-elf. Mogę się tylko domyślać że Thranduil walczył ze smokiem, przegrał i używa swej elfiej magii do zakrycia blizn... Na koniec - wydarzenia pod Samotną Górą. Bilbo znajduje "bardzo" ukrytą ścieżkę w górze za co chwali go Thorin "masz bystry wzrok". Wszystko OK, tylko ścieżka jest wykuta w ogromnym kilkudziesięciometrowym pomniku krasnoluda... chyba nie trzeba mieć bystrego wzroku żeby go dostrzec ???? Walka kompanii Thorina ze Smaugiem wewnątrz góry wygląda trochę jak by hale Throra budował im "Kevin sam w domu" - same pułapki na smoka :D
(koniec akapitu dla psycholi, wracamy do reszty recenzji)




       OK, wróćmy do oceny reszty składowych filmu. Przede wszystkim było super aktorstwo! Może już pominę osoby, które wspominałem rok temu, powiem tylko o nowych. Wyróżniłbym przede wszystkim Lee Pace'a, jego Thranduila łatwo było skopać ale udało się tego nie zrobić, jest żywcem wyjęty z książki: wyniosły, butny ale też mądry i po prostu stary duchem. Tak samo na wielką pochwałę zasługuje Benedict Cumberbatch, którego Smaug otrzymał duszę, nie jest jakimś tam smokiem, jest bohaterem tej historii na równi z innymi! Nie ukrywam że mocno pomogło w tym motion capture twarzy i ogólny design smoka. Warto było właśnie dla niego jechać do IMAXa, żeby zobaczyć ten gigantyczny łeb w 3D! Jeszcze swoimi popisami aktorskimi może chwalić się Luke Evans, choć jego Bard nie został aż tak świetnie rozpisany, czegoś mu trochę brakuje. Sam aktor jednak wyciąga z tej postaci co tylko się da i w ostatecznym rozrachunku tworzy podwaliny pod przyszłego bohatera ludzi z Esgaroth. Podobnie rzecz ma się z Evangeline Lilly, jej Tauriel jest ŚWIETNA! Wprawdzie to nowa postać ale rzeczywiście prawdę mówią Twórcy, jest ona jak najbardziej w tolkienowskim duchu i wprowadza do filmu ten żeński pierwiastek. Sam nie zdawałem sobie sprawy jak bardzo tego brakowało do tej pory.
       Scenografie i efekty są na standardowym poziomie WETA. Chyba to powinno wystarczyć za opinię. Dwór Thranduila, czy sala tronowa w Samotnej Górze to jedne z najlepszych scenografii filmu, są po prostu epickie!! Tak samo jest z Dol Guldur :D Esgaroth też świetnie zrobiono, aczkolwiek w porównaniu do książki troszkę zabrano im światła i zrobiono z nich śmierdzące portowe miasto, którego zarządca i przydupas są lustrzanym odbiciem Theodena (we władaniu Sarumana) i Grimy z Rohanu. W ogóle Esgaroth przypomina momentami Rohan z "Władcy". Co do CGI czepnę się tylko jednego momentu w Dol Guldur, gdzie widać było w pewnym kadrze jakieś przepalenie matrycy lub błąd kluczowania w tle! Czegoś takiego nie może być na takim poziomie kina. Tak samo w scenie z krasnoludami w beczkach woda sprawiała wrażenie nakładanej cyfrowo w niektórych partiach. No i w końcówce w pewnej chwili tak jakby....skończył się budżet 0_o surówka którą leją krasnoludy wyglądała dość biednie a kilka ujęć ze Smaugiem tak, jakby komuś zabrakło tydzień na doszlifowanie. Poza tymi trzema drobnostkami - dla mnie bomba! :) 3D również jest takie jak ma być, zwłaszcza przy Smaugu ma się wrażenie że ten jego łeb zaraz wyskoczy z ekranu, reszta filmu jest z bardzo dobrą głębią, która nie męczy wzroku. Montaż uznaję za bardzo dobry, może w końcowych scenach trochę chaotyczny ale ogólnie jest świetnie dobrany do scen walk i do tempa akcji, choć jest ono momentami szalone... 48 FPS ocenię jak zobaczę.


     Muzyką Howard Shore po raz n-ty udowadnia że jest wielkim mistrzem, warstwa dźwiękowa i muzyczna ubarwia ten film i jest jego ważną składową, super się słucha motywów Thranduila czy Smauga!
     Podsumowując, "Pustkowie Smauga" jest dla mnie niezłą kontynuacją poprzedniego filmu. Tak jak w tamtym miałem tylko troszkę zastrzeżeń, tak tutaj jest ich zdecydowanie więcej. Nie da się jednak ukryć, że film przy pominięciu porównań z literaturą i ekranizacją "Władcy" broni się i jest bardzo dobrą rozrywką, choć mającą swoje mankamenty. Z tego punktu widzenia oceniam to na 8/10. Solidne kino i nie żałuję że pojechałem na to do IMAXa, żeby była jasność!
Patrząc z punktu widzenia fana twórczości Tolkiena, ale też i Petera Jacksona, patrząc na książki i poprzednią trylogię, to sporo jest tutaj drobnych głupot, błędów fabularnych i czasem momentów że nie wiem co to miało być i co autor miał na myśli. Niektóre wprowadzane zmiany są dość szokujące, inne trochę niepotrzebne. Dlatego tutaj z tej perspektywy ocena musi być niższa i jest to 6,5/10. Na pewno czeka mnie też drugi seans, w technologii 48 fps, z chęcią zobaczę czy ten drugi seans wpłynie jakoś na moje oceny.

11.01.2014r - byłem niedawno na wersji 48 klatek na sekundę. Muszę przyznać że film za drugim obejrzeniem jest dość nużący. Połowę przespałem (choć mógł to być po części wynik wizyty w Pizzy Hut przed kinem xD ) Byłem gotów na liczne odstępstwa fabularne, stąd już mnie tak nie bolały. Jednak skupiając się na rzeczy - HFR to wg. mnie przyszłość kina. Też się nie mogę przyzwyczaić, lecz uważam że to brutalna prawda. "Desolation of Smaug" tylko to potwierdziło: wszystkie CGI wyglądają o wiele lepiej. Scenografie zlewają się w świetny sposób z tłem komputerowym, nie da się dostrzec granicy między rzeczywistością studyjną a wirtualną! Smaug IMO niewiele lepiej akurat wyglądał, ale orkowie, wargi, pająki, Beorn - wszystko nabrało realizmu. Sam obraz nabrał pewnej "plastyczności" która z jednej strony owszem, kradnie pewną magię kina, z drugiej sprawia że świat przedstawiony jest jak najbardziej namacalny. Minusem był fakt że system Dolby stosowany w naszych kinach wręcz odziera obraz z kolorów :(. Słowem kończącym, chciałoby się żeby inni twórcy posłuchali Petera Jacksona i Jamesa Camerona i sami zaczęli tworzyć w HFR, bo warto!! :D

niedziela, 8 grudnia 2013

The Hunger Games: Catching Fire


      Joł! pora na kolejną recenzję, okres przedświąteczny jak widać jest dość gorący jeśli chodzi o kino, stąd i na blogu więcej się dzieje niż wcześniej. I tak, zapraszam do kolejnego tekstu. Tym razem chciałbym opisać sequel "Igrzysk Śmierci" ("Hunger Games" w oryginale). Jedynkę widziałem już dawno na pokazie podsumowującym rok 2012. I muszę przyznać że spodobała mi się. Teoretycznie jest to historia dla nastolatków, lecz bardzo teoretycznie. Samo uniwersum jest bogato zbudowane, żywe oraz dość mroczne. Aktorstwo w ekranizacji pierwszej z książek Suzanne Collins było na dobrym poziomie (a w porównaniu do typowych "młodzieżowych" ekranizacji sam fakt że było już miażdży konkurencję). Przodowała oczywiście Jennifer Lawrence, która w tym roku zasłużenie dostała Oscara za "Silver Linings Playbook". Jako, że film był dla mnie pozytywnym zaskoczeniem postanowiłem że chcę zobaczyć sequel.
      'Catching Fire' rozpoczyna się odrobinę po końcu 'Hunger Games'. Katniss i Peeta wrócili do domu na odpoczynek, lecz szykują się do zwyczajowego tournee dla zwycięzców. Oboje stają przed problemem, gdyż ich domniemana gorąca relacja z trudnych chwil 74. Igrzysk nie do końca przeniosła się do świata poza tamtym....Władze Panem (a przede wszystkim sam prezydent Snow) chcą wykorzystać "wielką miłość" Katniss i Peety żeby propagandowo stłumić w 12 dystryktach państwa bunty wywołane samym nieposłuszeństwem zawodników w finale Igrzysk. Niestety splot wydarzeń prowadzi do rozrywki jeszcze okrutniejszej niż ostatnia - 75. Igrzyska, jubileuszowe, mają być tylko dla zwycięzców poprzednich edycji. I tak, dwójka głównych bohaterów musi znowu stanąć do walki o przetrwanie. Oczywiście powyższy opis jest BARDZO pobieżny, szkoda psuć zabawę. Ogółem odniosłem wrażenie że scenariusz sequela cierpiał na podstawową wadę, której Twórcom uniknąć się nie udało - jest środkową częścią Trylogii. Przez to historia przedstawiona tutaj jest trochę w oderwaniu i bez kontekstu jeśli nie zna się poprzedniego filmu. Również ciężko to wszystko ocenić nie znając dalszych losów bohaterów (a ja nie znam, książek jeszcze nie czytałem choć prawdopodobnie kiedyś to zrobię). Tempo wydarzeń jest zróżnicowane, taka sinusoida trochę raz coś się dzieje, za chwilę uspokojenie, po czym znowu dramatyczne chwile. Właśnie takie zróżnicowane tempo prowadzenia akcji powodowało że miejscami się nudziłem, nie było bowiem czuć żadnego 'wielkiego finału'. Historia kończy się jednak w zaskakujący sposób, którego nie przewidywałem i za to należy się plus. Drobny minus dorzuciłbym do rozwoju relacji w trójkącie Katniss-Peeta-Gale, z dziewczyny zrobiono za bardzo emo, raz jest rozdygotaną nastolatką żeby za chwilę być twarda niczym Sarah Connor. Również niejasne są momentami jej odczucia względem obu absztyfikantów. Niby z Peetą jest "dla picu" z drugiej strony na to wcale nie wyglądało w końcówce "jedynki". Także wydarzenia z 75. Igrzysk są momentami nudne - zawodnicy biegają w kółko i bez sensu po lesie. Nie ma takich emocji jak poprzednio, nie ma tego samego klimatu. Należy jednak zwrócić uwagę że te zarzuty częściowo może wyjaśniać to co miało miejsce w zakończeniu. Sumarycznie, nie jest źle, lecz scenariusz był trochę słabszy niż w pierwszym filmie.


        Bardzo podoba mi się obsada Catching Fire. Nie mogę nie zaczynać od Jennifer Lawrence. Jest świetną aktorką i mam wrażenie że tylko wady scenariusza nie pozwoliły jej wydobyć tyle z postaci Katniss co poprzednio. Peeta wyrasta na ciekawego gościa. Josh Hutcherson w poprzednim filmie bywał denerwujacy i dziwny, a tu jego bohater wyewoluował i pokazuje trochę więcej. Bardzo mi się podobają postaci Haymitcha (Woody Harrelson) i Effie (Elizabeth Banks) ! Oboje też mają swoje momenty, Haymitch kontynuuje tradycję pijackich scen z "Hunger Games" ale widać że ta osoba kryje w sobie znacznie więcej potencjału niż to wyjawia, z kolei Effie była wcześniej taką pustą lalą, lecz właśnie w "Catching Fire" w końcu okazuje emocje, że zżyła się z innymi i w końcu wydaje się być po ich stronie, super zagrana bohaterka IMO. Na koniec trzeba powiedzieć że Donald Sutherland pokazał klasę: jego Snow jest zimny, bezlitosny choć chciałbym żeby trochę głębi mu nadali scenarzyści ale też jest... na przykład dobrym dziadkiem, mamy bowiem scenę w jego domu z wnuczką.... Raczej ze słabej strony pokazał się Liam Hemsworth. Młodszy brat Thora nie wykreował zbyt charyzmatycznego bohatera, mam nadzieję że odmieni to w przyszłości. Obsada wypełnia więc swoje zadanie niemal w pełni, wydaje się że to wady scenariusza nie pozwoliły niektórym rozwinąć skrzydeł.
      Scenografowie mieli spore pole do popisu. Początek filmu i tournee to pierwsza szansa dla widzów, aby zobaczyć inne dystrykty Panem. Rzeczywiście różnią się one od siebie trochę. Niewiele w każdym widzieliśmy (tyle co Katniss i Peeta - jakiś budynek, plac ze zgromadzonymi ludźmi i to tyle), a to chyba celowy zabieg, aby widz bardziej utożsamiał się z poglądem na świat głównych postaci. Lecz to co widzieliśmy było wystarczająco interesujące, każdy dystrykt zdaje się mieć troszeczkę inną stylistykę, z tym że były to raczej niuanse. Mam nadzieję, że w kolejnych częściach uniwersum objawi nam się w pełni. Podobały mi się zmiany w Stolicy i na Arenie, zostały one zbudowane od nowa (specjalnie pod 75. Igrzyska) i zawierają wiele niespodzianek zarówno dla zawodników jak i dla nas, widzów.


     Efekty wizualne jak najbardziej są dobrej jakości, nie mogło być inaczej w przypadku tak oczekiwanego blockbustera. Ciekawie prezentował się ośrodek szkoleniowy dla zawodników, a także suknia Katniss, świetny efekt i zaskoczenie! Nie wiem jak to było opisane w książce ale wyglądało dość bajkowo. Montaż w paru chwilach był mylący, czasem nie zauważałem że ktoś zginął na Arenie. Wyglądało to tak: jakaś postać jest sobie jakiś czas, potem walka i dłuższy czas zajęło mi zorientowanie się że tej postaci już nie ma i w sumie nie pamiętałem czemu nie ma 0_o Także tutaj drobny minus.
     Podsumowując, warto było jak najbardziej obejrzeć "Catching Fire". Zdecydowanie najmocniejszym punktem jest dobra obsada. Również wykreowane Panem jest fajnym uniwersum, ale dalej mam wrażenie że nie wszystko z książek wyciągnięto, że kryje ono w sobie znacznie więcej niż widzimy. Przydałoby się też, żeby sam film był bardziej zwartą całością, bo ciężko jest go oceniać bez kontekstu początku i końca trylogii. Rozwój postaci jest tu plusem, choć momentami ich intencje bywają niezrozumiałe. Końcówka zaskakuje i pozostawia widzów w zawieszeniu i oczekiwaniu na dalsze perypetie Katniss. Oceniłbym film Francisa Lawrence'a na 8/10 .

czwartek, 5 grudnia 2013

Stalingrad


       Dawno nie widziałem żadnego wojennego filmu, stąd z miłą chęcią wybrałem się na Stalingrad. Najnowsze dzieło Fiodora Bondarczuka nie jest u nas zbyt szeroko reklamowane i niestety nie wszędzie emitowane. Starczy powiedzieć, że musieliśmy z Tatą jechać aż na prawobrzeże Szczecina żeby zobaczyć "Stalingrad" gdyż w centrum miasta żaden multipleks tego nie puszcza. Mając w pamięci świetną "9. kompanię" tego samego reżysera oraz zachęcająco wyglądający trailer, robiony z prawdziwym rozmachem, spodziewałem się dobrego, epickiego w rozmachu, kina wojennego. Czy to właśnie otrzymałem? Zapraszam do poczytania :)
     "Stalingrad" - ta nazwa osobom znającym drugą wojnę światową od razu kojarzy się z jednym ze zwrotnych punktów całego konfliktu. Jeśli zaś chodzi o front wschodni, to bitwa o miasto Stalina okazała się być przełomową! Nic dziwnego, że Rosjanie czczą pamięć o tamtych strasznych walkach, gdyż dla nich jest to taki pomnikowy przykład bohaterskiej obrony miasta oraz jego późniejszego odbicia (o ile w stepowym mrozie, głodzie, walce o każde piętro każdej kamienicy i jękach umierających kolegów cokolwiek mogło być bohaterskie). Fabuła filmu celowo dzieje się w niedoprecyzowanym czasie (jesień 1942 roku), dzięki czemu widz wie że obserwuje po prostu jakiś drobny wątek z historycznej potyczki. Rzeczywiście historia zaczyna się najpierw spokojnie, narracją mężczyzny, którego Matka była w Stalingradzie po czym przenosimy się o 70 lat wstecz i możemy obserwować zrealizowane z wielkim rozmachem natarcie Rosjan przez Wołgę, efekty tutaj były super! Z czasem jednak powieść staje się bardziej osobista, kilku krasnoarmiejców zostaje w bloku nad rzeką, mają go utrzymać 3 dni do czasu kolejnego natarcia Armii Czerwonej. Wszędzie wokół są Naziści. Jednym z głównych bohaterów jest właśnie Niemiec - Hauptmann Kann (Kahn, jak woli imdb). Gra go jedyny znany mi aktor z obsady, Thomas Kretschmann. Jak wspominałem, historia staje się dość szybko bardzo osobista, gdyż wraz z ruskimi i szwabami pomieszkują cywile, dawni mieszkańcy Stalingradu. I tak, u rosyjskich żołnierzy jest to 19-letnia Katia, a przy niemcach m.in. młoda Masha. Obie dziewczyny zawracają w głowach wojakom, a oni nimi się po dżentelmeńsku opiekują. A z czasem rodzą się miłości. Sielanka nieprawdaż ? Właśnie tutaj tkwi moim zdaniem największy mankament filmu: jest po prostu romansem osadzonym w epickim kinie wojennym. Owszem scen batalistycznych jest tutaj sporo, jednak najwięcej jest scen relacji pomiędzy postaciami kobiet i żołnierzy, wzajemnych sympatii i antypatii. Jeśli ktoś oczekiwał (trochę tak jak ja) dobrego filmu stricte wojennego, to może się zawieść. Z tej wady wynika jednak zaleta - w paru momentach udaje się Twórcom przedstawić bestialstwo wojny i totalne zezwierzęcenie (np. relacja Kanna z Mashą, totalnie pokręcona i przez to chyba prawdziwa) ludzi którzy jej doświadczali. W tej brutalności nie brakuje właśnie miłych drobnych scen, np. urodziny, które swojej Katii wyprawiają Rosjanie, a jeden z nich pięknie śpiewa operową arię. Rzeczywiście dość poruszająca scena, surrealistyczna - zważywszy na otoczenie. Drugą wadą fabuły jak dla mnie był patos i (w moim odczuciu) wybielanie historii. Wiedząc bowiem co krasnoarmiejcy wyprawiali z kobietami w trakcie wojny, trudno utrzymać powagę w momencie gdy narrator mówi "miałem 5 ojców".... Tak samo całe to dżentelmeńskie traktowanie Katii przez całą gromadę dzielnych i prawowitych Rosjan zalatuje bullshitem na kilometr. No i chyba najbardziej wstrząsająca (i jednocześnie głupia) scena gdy płonący wojacy Armii Czerwonej (podpaleni od wybuchu pobliskiego składu paliwa) nadal atakują linie Niemców! Srsly??!!! Wiem, że to miało być mega-wstrząsające ale po prostu dla mnie było głupie i nieprawdziwe. Może pominę typowy patos w stylu "nasi dzielni bohaterowie uratowali cały świat i miliony ludzi..." - bo to standard, w kinie Amerykańskim również. Z tym że sądzę, że Rosjanie przenieśli ten rozbuchany patos na nowy, jeszcze wyższy poziom :/ Niemcy też są przedstawieni z kolei jako źli, głupi i zdeprawowani i są mięsem armatnim dla Rambo-ruskich, jedynie Kann się na ich tle wyróżnia. Może przesadzam bo oczywiście i u Ruskich i Niemców byli ci dobrzy i ci źli, więc na pewno za te wady jakoś dużo nie odejmę z oceny lecz zauważyć to musiałem! Suma sumarum - historia w założeniach dość ciekawa, w wykonaniu może być, ale nie jest jakoś szczególnie świetnie, nie tego oczekiwałem.


      Aktorsko niewiele mogę powiedzieć, bo obsada była mi w całości (poza Kretschmannem) nieznana. I właśnie tylko jemu udało się stworzyć żołnierza z krwi i kości, człowieka którego dobre cechy zanikły wraz z obrazami okrucieństwa jego własnych przełożonych i podwładnych, wydaje mi się że Kann Twórcom wyszedł najlepiej ze wszystkich głównych postaci męskich. Bo kobiece obie były dość dobrze odegrane. Ruscy różnie wypadli, generalnie nie najgorzej choć trochę brakowało im jakiejś głębi i zrobiono z każdego z nich kuloodpornego Rambo... Najsłabiej w filmie wypadł kapitan Gromow, dowódca obrońców bloku. To taki typowy bohater ZSRR, totalnie pusty i wykreowany przez propagandowe teksty i scenki.
      Efekty to siła tego filmu. Rozmach na poziomie hollywoodzkim, Twórcy nie mają się czego wstydzić. Ba! uważam że momentami zawstydzają niektóre amerykańskie produkcje. Wszystko tip-top, nie mogłem przez cały film odróżnić czy tło było komputerowe czy prawdziwe. Widać jednak było że sporo scen kręcono w dużym realiźmie z jak największą ilością rzeczywistych obiektów, wypadło to super! Czołgi też świetnie zrobione repliki na bazie T-55, a wychwyciłem ten fakt tylko z uwagi na koła jezdne i minimalnie inne proporcje w stosunku do prawdziwych Pz.IV. Cała reszta - mundury, broń wszystko perfekt!
      Muzyka momentami dała się zauważyć, nie jest to Zimmer ani Williams, lecz była dobrze dobrana, a chwilami wychodziła na pierwszy plan.


       Podsumowując, film oglądało się całkiem nieźle choć nie tego rodzaju kina się spodziewałem. Błędem było napakowanie go czerwonym radzieckim patosem, gdyż tylko psuło to te genialne momenty gdy udało się Twórcom zaprezentować bestializm i zaciekłość walk o Stalingrad, a także pośród jego ruin zwykłych cywili, których cieszył każdy kolejny dzień życia i nawet najdrobniejsze rzeczy (ot, ciepła kąpiel chociażby) przynosiły ukojenie w tamtych chwilach. Nie żałuję że byłem na tym w kinie, film niesie na pewno jakąś wartość. Zwłaszcza dla osób lubiących kino wojenne, a którym nie przeszkodzą wplecione wątki romantyczne. Oceniam na 7,5/10 .

środa, 4 grudnia 2013

Filmy z Olivią Wilde


Zainspirowany pewnym filmikiem na JoeMonsterze (Filmik z Olivią Wilde) stwierdziłem że muszę sprawdzić chociaż część z bogatej filmografii Olivii (zwłaszcza że seriale wchodzą akurat w okres Świąt i jest mniej do oglądania). I rzeczywiście warto było!! :D Poniżej moje krótkie przemyślenia odnośnie każdej produkcji jak i występów Olivii Wilde.


Butter

Zacznijmy od filmu z 2011 roku w reżyserii Jima Fielda Smitha. Historia to z goła nietypowa, toczy się bowiem wokół .... rzeźbienia w maśle 0_o . Pewien uznany rzeźbiarz Bob (Ty Burrell w tej roli) chciałby już przejść na zasłużony odpoczynek, w czym nie pozwala mu żona Laura (Jennifer Garner). Sama chcąc udowodnić że też coś potrafi, zgłasza się do konkursu rzeźbienia. Stoczyć będzie musiała walkę nie tylko ze swoimi słabościami lecz z utalentowaną dziewczynką - Destiny (Yara Shahidi) oraz....striptizerką Brooke (Olivia Wilde). Generalnie historia należy do komediowych, z cyklu "skończyło się dobrze, żyli długo i szczęśliwie". Nie jest to hicior ale warto obejrzeć dla tych paru gagów, dla gościnnych występów (Alicia Silverstone czy...Hugh Jackman! co on tu robił, nie mam pojęcia 0_o ) lecz przede wszystkim dla najlepszej sceny striptease'u w kinematografii (nie licząc pornosów) EVER !!! Jest po prostu epicka! Jedyna wada, że za krótka ;( Sam film ogląda się z uśmiechem, ot - pogodna historyjka na jakiś nudny wieczór, przy czym postać Brooke w paru momentach kradnie sceny i właśnie dla niej ten film warto zobaczyć. 7,5/10


Alpha Dog

Jest to dzieło Nicka Cassavetesa z 2006 roku i tutaj mamy dużo bardziej dojrzałą historię. Toczy się ona wokół walki dwóch młodocianych gangsterów, którzy zaczynali od partnerstwa a potem nakręcali spiralę wzajemnej nienawiści do tego stopnia, że w końcu zaczęła lać się krew. Dużym plusem jest naturalność obsady. Nawet Justin Timberlake zagrał całkiem nieźle (nie wierzę, że właśnie to napisałem, nie wierzę....) . Sporo twarzy jest mi praktycznie obcych (Emile Hirsch, grający główną rolę Johnny'ego czy FENOMENALNY Ben Foster jako Jake) , co do niektórych to widać iż dopiero rozpoczynali swoją drogę do sławy (Anton Yelchin czy właśnie Olivia Wilde), inni dość znani przewijają się na chwilę (Amanda Seyfried chociażby) z kolei gdzieś w tle powieści pojawia się sam Bruce Willis! Ogółem cały montaż historii, sposób opowiadania też jest ciekawy, gdyż bywa niechronologiczny. Z tych czterech filmów, które zobaczyłem, ten zdecydowanie polecam osobom lubiącym historie pod hasłem "wóda, koka, dziwki" bo nie da się ukryć czym się młodociana gangsterka tutaj zajmowała.... Nie są to specjalnie moje klimaty, lecz olbrzymim plusem jest właśnie jakość gry aktorskiej i chociażby dla Bena Fostera WARTO. Niestety, Olivii tu jak na lekarstwo i gra rolę, cóż nie czarujmy się, panny przy boku Johnny'ego....ma tam po prostu być. Najwięcej czasu antenowego jej Angela dostała w końcówce ;)  Ocena 8/10


The Change-up

David Dobkin w roku 2011 wyreżyserował n-tą wersję wiecznie powtarzanej historii: dwóch facetów o dwóch różnych sposobach bycia, zamienia się na jakiś czas ciałami, uczą się od siebie nawzajem, żałują za swoje grzechy z przeszłości, na końcu udaje im się to odwrócić, żyli długo i szczęśliwie. Amen. Myślę jednak, że temu dziełu warto dać szansę, chociażby aby zobaczyć (jedyny i niepowtarzalny raz) autentycznie dobrze grającego Ryana Reynoldsa. Jego Mitch jest moim idolem i pewnie tak właśnie będę żył (choć niestety nie wyglądał ;( ) za jakieś 10 lat :D Życie jak w Madrycie..... z Mitchem ciałami zamieni się jego najlepszy kumpel, mający na głowie żonę i trójkę dzieci, Dave (grany przez Jasona Batemana). Z całej reszty obsady nie potrafiłbym wymienić nikogo interesującego (ewentualnie Leslie Mann grająca Susan, żonę Dave'a) poza...Olivią Wilde, a jakże! Podoba mi się tutaj jej postać na siłę ugrzecznionej Sabriny, koleżanki z biura Dave'a. Jak się okazuje, po godzinach robi się znacznie mniej grzeczna i dzięki temu mamy parę ciekawych scen. Suma sumarum jednak, film staje się w końcówce dość sztampowym romansidłem z happy endem itp. Jeśli ktoś lubi te klimaty, nie przeszkadza schematyczność, lubi się pośmiać (parę dobrych momentów jest, takich w których autentycznie się śmiałem) czy też lubi Olivię Wilde - warto dać szansę. Oceniłbym tak na ...aa niech będzie 8/10 .


The Incredible Burt Wonderstone

Tegoroczna komedia Dona Scardino to przede wszystkim koncert Steve'a Carella, Steve'a Buscemi (odpowiednio: Burt, Anton) oraz Jima Carreya. Grają oni magików, występujących w Vegas. Kiedy Burt i Anton - duet występujący od 30 lat - są u szczytu, nagle pojawia się ktoś nowy, niezrównoważony Steve Gray! Obaj bohaterowie muszą zmierzyć się z faktem przemijającej kariery, brakiem przystosowania do nowoczesności i z własnymi problemami egzystencjonalnymi. Brzmi źle? Ale tak nie jest, bo to świetna komedia! Znów sztampowa, lecz tematyka jak najbardziej przekonywująca, no i dość świeża obsada. Skoro przy tym jesteśmy, to Olivka gra tutaj na początku pomocnicę duetu magów, żeby z czasem przekształcić się w ich partnerkę. To zgoła odmienna rola od tamtych trzech filmów, nieprawdaż ? I trochę głębiej znacząca (o czym za chwilę w podsumowaniu). Dla ludzi, którzy jak ja przesiadywali w dzieciństwie oglądając Copperfielda - warto obejrzeć i czerpać znów przyjemność z magii. A David C. we własnej osobie też się tam pojawia ;) To tak samo solidny (pod względem obsady) film co "Alpha Dog" choć gatunek zupełnie różny. Mnie się podobało. 8,5/10


Tytułem zakończenia: jeszcze sporo filmografii mi zostało, nie wymieniałem przecież "Dr. House", "Tronu", czy też "Deadfall" do którego prawdopodobnie podejdę w weekend. Zauważyłem jednak pewną prawidłowość. Otóż z obejrzanych przeze mnie filmów wynika że dość często Olivia Wilde gra prostytutki, striptizerki i innego rodzaju nimfomanki (w Dr. House też były z Trzynastką dość ciekawe sceny). Co najmniej często są to takie dość ładne kobiety z tła, które w scenariuszu miały być chyba ładniutkimi lalkami, lecz aktorka wydobywa z nich całą głębię i kradnie po prostu sceny! "Burt Wonderstone" to znaczący film, bo ma się wrażenie że Olivii trzeba dać szansę stania się aktorską "partnerką" kinowego show, a nie tylko jego "hostessą". Jej niekwestionowana uroda idzie w parze z talentem i trochę szkoda patrzeć gdy gra w tle. Naprawdę liczę na jakiś przełomowy film, taki Oscar-level . A dołóżmy do tego interesującą działalność charytatywną (aktorka angażuje się w akcję pomocy dla Haiti "Artists for Peace")....  Cóż, w każdym razie od dziś droga Olivio, jestem Twoim fanem!! :D