niedziela, 29 grudnia 2013

The Hobbit: The Desolation of Smaug

      Na ten film i tę recenzję czekałem cały rok!! :D I oto nastał dzień, gdy wybraliśmy się ze znajomymi do IMAXa na "Pustkowie Smauga". Moje wrażenia z samego IMAXa znacie już z innych recenzji, więc tu raczej nie będę się w to zagłębiał. Natomiast pragnę przestrzec że recenzja może być długa i okraszona spoilerami (te najgrubsze pochowam). Chyba opiszę część fabuły, lecz jest w tym cel - sporo wątków odbiega od kanonu i chciałbym to skomentować. Czytacie na własną odpowiedzialność :)
       A zatem, gdzie rozpoczyna się fabuła filmu ? Cofamy się lekko w czasie, do wydarzeń sprzed przyjęcia u Bilba. W Bree, w znanej nam z "Władcy" Karczmie Pod Rozbrykanym Kucykiem Thorin spotyka Gandalfa i ten namawia go do powzięcia wyprawy w celu odzyskania Samotnej Góry. Muszę przyznać że ta scena świetnie wprowadza w klimat filmu (jest też cameo Petera Jacksona, zagrał pierwszą postać jaką widzimy zaraz w pierwszych sekundach filmu :D ). Dalej już wracamy do Bilba i kompanii krasnoludów. Ścigani przez orków starają się uciec pościgowi i trafiają przez to do domu Beorna. Następnie, po krótkim epizodzie u zmiennokształtnego, bohaterowie wchodzą do Mrocznej Puszczy, a Gandalf zostawia ich, bo ma do wykonania ważne zadanie. Od tej chwili tempo akcji przyspiesza, a w końcówce jest wręcz szalone. Ale przyznam, że nie przeszkadza mi to zbytnio, nie ma tutaj fabularnych przestojów, jak w "jedynce" (ale mi one akurat nie przeszkadzały), czułem się lekko znużony dopiero w końcówce. Oczywiście, tak jak w "Niespodziewanej Podróży" kluczowe dla filmu było spotkanie Bilba z Gollumem, tak tutaj jest to spotkanie Hobbita ze smokiem Smaugiem. I tutaj oddam honory reżyserowi, ta scena została zrobiona pięknie, widać że tutaj się postarali i wyszło takie epicentrum-finał całej opowieści ze środkowej części "trylogii" obrazów o hobbicie z Shire i kompanii Thorina. Generalnie - patrząc na fabułę tylko pod kątem porównania z poprzednią częścią i nie włączając do naszych rozważań ekranizacji "Władcy Pierścieni", film ogląda się bardzo przyjemnie. Jest może trochę zgrzytów i niepotrzebnie stworzonych wątków ale zarówno wspomniane tempo akcji, jak i techniczna strona bliska perfekcji, pozwalają na czerpanie dużej przyjemności z seansu.


(poniższy akapit, wychodzi na to że jest dla chorych nerdów takich jak ja...jak ktoś nie chce czytać to dalej po zakończeniu jest reszta recenzji ale muszę to co poniżej tu napisać!)
       Niestety, ja mam mózg i pamięć, a (na moje chyba nieszczęście) jestem tolienowskim nerdem, więc oceniam też to co wczoraj zobaczyłem również z tej właśnie perspektywy. I dlatego też ocena wydarzeń "Pustkowia Smauga" jest w niniejszej recenzji dwojaka. Zatem jak widzę tę ekranizację w porównaniu z filmowym "Władcą" oraz książkami ? Zacznijmy od tego, iż Beorn został zmieniony w stosunku do książki. Tutaj zamienia się w niedźwiedzia w ciągu dnia, a nocą staje się człowiekiem. Nie tak sobie też wyobrażałem ludzką postać zmiennokształtnego, u Jacksona jest on dość szczupły ale muskularny, z opisu w książce wynikało jednak że powinien być bardziej "misiowaty". Uważam jednak, że ta zmiana aż tak nie boli choć szkoda trochę bo dla mnie wątek Beorna stracił na magii w stosunku do pierwowzoru. W Puszczy przygody krasnoludów nie trwały zbyt długo, po prostu szli, w pewnym momencie zaczęli mieć omamy i puff....już mamy pająki. Walka z nimi jest przeprowadzona w ciekawy sposób, choć odmiennie od pierwowzoru literackiego. Gdy Bilbo nakłada pierścień, słychać ....głos Saurona! Tak być nie powinno! Jeszcze wtedy przedmiot nie mógł w taki sposób działać, był po prostu magicznym pierścionkiem. Dużo lepszy byłby efekt, gdyby ten głos pojawił się na końcu trzeciego Hobbita, to byłoby takie połączenie do "Władcy". No cóż, to jeden z mankamentów w mojej opinii. Jeszcze w trakcie potyczki z pająkami, wszyscy poza Bilbem zostają schwytani przez elfy. Już tutaj zostaje wprowadzony Legolas (całkiem papuśny w porównaniu do "Władcy" :D karmiony elfim boczkiem jeszcze wtedy chyba, bo fabuła Hobbita toczy się około 70 lat przed wydarzeniami z Frodem i spółką) i przepiękna Tauriel. Muszę przyznać że jej wprowadzenie to najlepsza ze zmian w stosunku do pierwowzoru, zupełnie nie przeszkadza a  jest dość istotna dla samego Legolasa no i ...jest na czym oko zawiesić ;D O ile wątek uczuć Legolas-Tauriel jak dla mnie jest jak najbardziej do przyjęcia i nie przeszkadza mi zbytnio, zwłaszcza że sporo tutaj samej gry gestami i mimiką niż jakichś patetycznych miłosnych wyznań. O tyle, wątek Tauriel - Kili uważam za wprowadzony na siłę i dość bezsensowny oraz niepotrzebny. Ale za to dostajemy przepiękny tekst o tym, że leśne elfy bardziej cenią światło gwiazd niż Eldarowie. To jedno zdanie wypowiedziane przez elfkę jest tak głęboko osadzone w Silmarillionie, Wielkiej Wędrówce, podziale na Eldarów (elfy wędrówki) i Avari (te które nie poszły dalej) oraz Umanyar (te które brały udział w wędrówce ale odłączyły się od hufców przed dotarciem do Amanu), czy też bardziej Calaquendi (te które widziały światło Dwóch Drzew w Amanie) i Moriquendi (te które Dwóch Drzew nigdy nie widziały) że aż mi się chciało w tym momencie płakać z radości!! Chcę więcej takich smaczków!!!! W każdym razie należy tu wspomnieć też o fakcie, że część krasnoludów zostaje w Esgaroth, gdy reszta płynie pod Samotną Górę! To też gruba zmiana, balansująca na krawędzi świętokradztwa. Kili oberwał wcześniej strzałą orka (zadziwiające że strzała byle orka jest określana jako "strzała z Morgulu" i ma te same własności co ostrze Króla Dziewięciu z "Władcy Pierścieni") i do miasta przybywa sam Legolas z koleżanką, która zabiera się za leczenie Kiliego. a teraz MEGA GRUBY SPOILER no to jestem ciekaw jak to się potoczy, bo w książce w Bitwie Pięciu Armii ginie Thorin, a u jego boku Kili oraz Fili. Widzę już że prawdopodobnie Kili i Tauriel zginą w tej bitwie w filmie, elfka umierając ostatecznie wybierze krasnoluda przez co Legolas będzie miał właśnie awersję do rodu Durina, pokazaną w ekranizacji "Władcy". Nie mówię już o tym jak pięknego "friendzona" dała Tauriel Legolasowi w pewnym momencie :D  KONIEC SPOILERA

Z wątkiem Tauriel i Legolasa wiąże się fakt, że mamy w tym filmie również "Wojownicze Orki Ninja", grupę orków pod wodzą Bolga (właściwego antagonisty z książki) która praktycznie wchodzi Thranduilowi do pałacu! Tak być nie powinno, leśne elfy miały straż, pilnowały swojego królestwa, a orkowie w życiu by się tam nie zapędzili! Tak samo później "Wojownicze Orki Ninja" wbiegają sobie do Esgaroth i skaczą po dachach! 0_o Trochę jednak za bardzo PJ poleciał z tym wątkiem...
Wróćmy na chwilę do Gandalfa i Dol Guldur. Najpierw jedzie on przebadać grobowiec. Galadriela mówi "na południe". Niestety znam dość nieźle geografię Śródziemia i nie pamiętam żeby na południe z bramy do Mrocznej Puszczy były jakiekolwiek wzgórza i grobowce! Czy oznacza to że Gandalf musiał cofnąć się przez Góry Mgliste aż do wzgórz okalających Shire ??? Nie zostało to szerzej wyjaśnione. Potem i tak trafia do Dol Guldur i na ten moment czekałem cały rok. A co się okazało? GRUBY SPOILER Nekromantą (zgodnie z książką i generalnym fluffem) był Sauron we własnej osobie. Lecz był wtedy jeszcze słaby, a tutaj Gandalfowi ukazał się w pełnej płonącej postaci!!! Co sie dzieje?!! To wielki retcon (nadpisanie fabuły, niezgodne z poprzednią wersją) w stosunku do ekranizacji "Władcy" (o książkach nie już nawet wspominam), gdzie Sauron był zbyt słaby by przyjąć jakąkolwiek formę poza okiem, a tutaj 70 lat wcześniej sobie normalni przybiera pełną postać?! Powinni pozostawić go w formie cienia, którą widzimy na początku zmagań z czarodziejem gdyż było to jak najbardziej odpowiednie i nie gwałciło tak kanonu.mało tego, okazuje się, iż Azog działa na komendę Saurona, co nigdy nie było tak wprost powiedziane przez Tolkiena, u niego Sauron miał po prostu zły wpływ na całość świata, lecz stworzenia takie jak orkowie czy gobliny i nawet Smaug działały z własnej woli, choć ich wola była zła i w wielu momentach zbieżna z wolą Saurona , a tutaj reżyser rzuca nam tym w twarz, na wszelki wypadek gdybyśmy jednak nie usłyszeli i nie dostrzegli że to Sauron, JEDYNY, SAURON, SAURON SAURON!!!!! KONIEC SPOILERA
Troszkę też nie wiedziałem o co chodziło z Thranduilem, pokazującym Thorinowi swoją spaloną facjatę. Wyglądało to (jak słusznie powiedział Coeniasty) jak zombie-elf. Mogę się tylko domyślać że Thranduil walczył ze smokiem, przegrał i używa swej elfiej magii do zakrycia blizn... Na koniec - wydarzenia pod Samotną Górą. Bilbo znajduje "bardzo" ukrytą ścieżkę w górze za co chwali go Thorin "masz bystry wzrok". Wszystko OK, tylko ścieżka jest wykuta w ogromnym kilkudziesięciometrowym pomniku krasnoluda... chyba nie trzeba mieć bystrego wzroku żeby go dostrzec ???? Walka kompanii Thorina ze Smaugiem wewnątrz góry wygląda trochę jak by hale Throra budował im "Kevin sam w domu" - same pułapki na smoka :D
(koniec akapitu dla psycholi, wracamy do reszty recenzji)




       OK, wróćmy do oceny reszty składowych filmu. Przede wszystkim było super aktorstwo! Może już pominę osoby, które wspominałem rok temu, powiem tylko o nowych. Wyróżniłbym przede wszystkim Lee Pace'a, jego Thranduila łatwo było skopać ale udało się tego nie zrobić, jest żywcem wyjęty z książki: wyniosły, butny ale też mądry i po prostu stary duchem. Tak samo na wielką pochwałę zasługuje Benedict Cumberbatch, którego Smaug otrzymał duszę, nie jest jakimś tam smokiem, jest bohaterem tej historii na równi z innymi! Nie ukrywam że mocno pomogło w tym motion capture twarzy i ogólny design smoka. Warto było właśnie dla niego jechać do IMAXa, żeby zobaczyć ten gigantyczny łeb w 3D! Jeszcze swoimi popisami aktorskimi może chwalić się Luke Evans, choć jego Bard nie został aż tak świetnie rozpisany, czegoś mu trochę brakuje. Sam aktor jednak wyciąga z tej postaci co tylko się da i w ostatecznym rozrachunku tworzy podwaliny pod przyszłego bohatera ludzi z Esgaroth. Podobnie rzecz ma się z Evangeline Lilly, jej Tauriel jest ŚWIETNA! Wprawdzie to nowa postać ale rzeczywiście prawdę mówią Twórcy, jest ona jak najbardziej w tolkienowskim duchu i wprowadza do filmu ten żeński pierwiastek. Sam nie zdawałem sobie sprawy jak bardzo tego brakowało do tej pory.
       Scenografie i efekty są na standardowym poziomie WETA. Chyba to powinno wystarczyć za opinię. Dwór Thranduila, czy sala tronowa w Samotnej Górze to jedne z najlepszych scenografii filmu, są po prostu epickie!! Tak samo jest z Dol Guldur :D Esgaroth też świetnie zrobiono, aczkolwiek w porównaniu do książki troszkę zabrano im światła i zrobiono z nich śmierdzące portowe miasto, którego zarządca i przydupas są lustrzanym odbiciem Theodena (we władaniu Sarumana) i Grimy z Rohanu. W ogóle Esgaroth przypomina momentami Rohan z "Władcy". Co do CGI czepnę się tylko jednego momentu w Dol Guldur, gdzie widać było w pewnym kadrze jakieś przepalenie matrycy lub błąd kluczowania w tle! Czegoś takiego nie może być na takim poziomie kina. Tak samo w scenie z krasnoludami w beczkach woda sprawiała wrażenie nakładanej cyfrowo w niektórych partiach. No i w końcówce w pewnej chwili tak jakby....skończył się budżet 0_o surówka którą leją krasnoludy wyglądała dość biednie a kilka ujęć ze Smaugiem tak, jakby komuś zabrakło tydzień na doszlifowanie. Poza tymi trzema drobnostkami - dla mnie bomba! :) 3D również jest takie jak ma być, zwłaszcza przy Smaugu ma się wrażenie że ten jego łeb zaraz wyskoczy z ekranu, reszta filmu jest z bardzo dobrą głębią, która nie męczy wzroku. Montaż uznaję za bardzo dobry, może w końcowych scenach trochę chaotyczny ale ogólnie jest świetnie dobrany do scen walk i do tempa akcji, choć jest ono momentami szalone... 48 FPS ocenię jak zobaczę.


     Muzyką Howard Shore po raz n-ty udowadnia że jest wielkim mistrzem, warstwa dźwiękowa i muzyczna ubarwia ten film i jest jego ważną składową, super się słucha motywów Thranduila czy Smauga!
     Podsumowując, "Pustkowie Smauga" jest dla mnie niezłą kontynuacją poprzedniego filmu. Tak jak w tamtym miałem tylko troszkę zastrzeżeń, tak tutaj jest ich zdecydowanie więcej. Nie da się jednak ukryć, że film przy pominięciu porównań z literaturą i ekranizacją "Władcy" broni się i jest bardzo dobrą rozrywką, choć mającą swoje mankamenty. Z tego punktu widzenia oceniam to na 8/10. Solidne kino i nie żałuję że pojechałem na to do IMAXa, żeby była jasność!
Patrząc z punktu widzenia fana twórczości Tolkiena, ale też i Petera Jacksona, patrząc na książki i poprzednią trylogię, to sporo jest tutaj drobnych głupot, błędów fabularnych i czasem momentów że nie wiem co to miało być i co autor miał na myśli. Niektóre wprowadzane zmiany są dość szokujące, inne trochę niepotrzebne. Dlatego tutaj z tej perspektywy ocena musi być niższa i jest to 6,5/10. Na pewno czeka mnie też drugi seans, w technologii 48 fps, z chęcią zobaczę czy ten drugi seans wpłynie jakoś na moje oceny.

11.01.2014r - byłem niedawno na wersji 48 klatek na sekundę. Muszę przyznać że film za drugim obejrzeniem jest dość nużący. Połowę przespałem (choć mógł to być po części wynik wizyty w Pizzy Hut przed kinem xD ) Byłem gotów na liczne odstępstwa fabularne, stąd już mnie tak nie bolały. Jednak skupiając się na rzeczy - HFR to wg. mnie przyszłość kina. Też się nie mogę przyzwyczaić, lecz uważam że to brutalna prawda. "Desolation of Smaug" tylko to potwierdziło: wszystkie CGI wyglądają o wiele lepiej. Scenografie zlewają się w świetny sposób z tłem komputerowym, nie da się dostrzec granicy między rzeczywistością studyjną a wirtualną! Smaug IMO niewiele lepiej akurat wyglądał, ale orkowie, wargi, pająki, Beorn - wszystko nabrało realizmu. Sam obraz nabrał pewnej "plastyczności" która z jednej strony owszem, kradnie pewną magię kina, z drugiej sprawia że świat przedstawiony jest jak najbardziej namacalny. Minusem był fakt że system Dolby stosowany w naszych kinach wręcz odziera obraz z kolorów :(. Słowem kończącym, chciałoby się żeby inni twórcy posłuchali Petera Jacksona i Jamesa Camerona i sami zaczęli tworzyć w HFR, bo warto!! :D

niedziela, 8 grudnia 2013

The Hunger Games: Catching Fire


      Joł! pora na kolejną recenzję, okres przedświąteczny jak widać jest dość gorący jeśli chodzi o kino, stąd i na blogu więcej się dzieje niż wcześniej. I tak, zapraszam do kolejnego tekstu. Tym razem chciałbym opisać sequel "Igrzysk Śmierci" ("Hunger Games" w oryginale). Jedynkę widziałem już dawno na pokazie podsumowującym rok 2012. I muszę przyznać że spodobała mi się. Teoretycznie jest to historia dla nastolatków, lecz bardzo teoretycznie. Samo uniwersum jest bogato zbudowane, żywe oraz dość mroczne. Aktorstwo w ekranizacji pierwszej z książek Suzanne Collins było na dobrym poziomie (a w porównaniu do typowych "młodzieżowych" ekranizacji sam fakt że było już miażdży konkurencję). Przodowała oczywiście Jennifer Lawrence, która w tym roku zasłużenie dostała Oscara za "Silver Linings Playbook". Jako, że film był dla mnie pozytywnym zaskoczeniem postanowiłem że chcę zobaczyć sequel.
      'Catching Fire' rozpoczyna się odrobinę po końcu 'Hunger Games'. Katniss i Peeta wrócili do domu na odpoczynek, lecz szykują się do zwyczajowego tournee dla zwycięzców. Oboje stają przed problemem, gdyż ich domniemana gorąca relacja z trudnych chwil 74. Igrzysk nie do końca przeniosła się do świata poza tamtym....Władze Panem (a przede wszystkim sam prezydent Snow) chcą wykorzystać "wielką miłość" Katniss i Peety żeby propagandowo stłumić w 12 dystryktach państwa bunty wywołane samym nieposłuszeństwem zawodników w finale Igrzysk. Niestety splot wydarzeń prowadzi do rozrywki jeszcze okrutniejszej niż ostatnia - 75. Igrzyska, jubileuszowe, mają być tylko dla zwycięzców poprzednich edycji. I tak, dwójka głównych bohaterów musi znowu stanąć do walki o przetrwanie. Oczywiście powyższy opis jest BARDZO pobieżny, szkoda psuć zabawę. Ogółem odniosłem wrażenie że scenariusz sequela cierpiał na podstawową wadę, której Twórcom uniknąć się nie udało - jest środkową częścią Trylogii. Przez to historia przedstawiona tutaj jest trochę w oderwaniu i bez kontekstu jeśli nie zna się poprzedniego filmu. Również ciężko to wszystko ocenić nie znając dalszych losów bohaterów (a ja nie znam, książek jeszcze nie czytałem choć prawdopodobnie kiedyś to zrobię). Tempo wydarzeń jest zróżnicowane, taka sinusoida trochę raz coś się dzieje, za chwilę uspokojenie, po czym znowu dramatyczne chwile. Właśnie takie zróżnicowane tempo prowadzenia akcji powodowało że miejscami się nudziłem, nie było bowiem czuć żadnego 'wielkiego finału'. Historia kończy się jednak w zaskakujący sposób, którego nie przewidywałem i za to należy się plus. Drobny minus dorzuciłbym do rozwoju relacji w trójkącie Katniss-Peeta-Gale, z dziewczyny zrobiono za bardzo emo, raz jest rozdygotaną nastolatką żeby za chwilę być twarda niczym Sarah Connor. Również niejasne są momentami jej odczucia względem obu absztyfikantów. Niby z Peetą jest "dla picu" z drugiej strony na to wcale nie wyglądało w końcówce "jedynki". Także wydarzenia z 75. Igrzysk są momentami nudne - zawodnicy biegają w kółko i bez sensu po lesie. Nie ma takich emocji jak poprzednio, nie ma tego samego klimatu. Należy jednak zwrócić uwagę że te zarzuty częściowo może wyjaśniać to co miało miejsce w zakończeniu. Sumarycznie, nie jest źle, lecz scenariusz był trochę słabszy niż w pierwszym filmie.


        Bardzo podoba mi się obsada Catching Fire. Nie mogę nie zaczynać od Jennifer Lawrence. Jest świetną aktorką i mam wrażenie że tylko wady scenariusza nie pozwoliły jej wydobyć tyle z postaci Katniss co poprzednio. Peeta wyrasta na ciekawego gościa. Josh Hutcherson w poprzednim filmie bywał denerwujacy i dziwny, a tu jego bohater wyewoluował i pokazuje trochę więcej. Bardzo mi się podobają postaci Haymitcha (Woody Harrelson) i Effie (Elizabeth Banks) ! Oboje też mają swoje momenty, Haymitch kontynuuje tradycję pijackich scen z "Hunger Games" ale widać że ta osoba kryje w sobie znacznie więcej potencjału niż to wyjawia, z kolei Effie była wcześniej taką pustą lalą, lecz właśnie w "Catching Fire" w końcu okazuje emocje, że zżyła się z innymi i w końcu wydaje się być po ich stronie, super zagrana bohaterka IMO. Na koniec trzeba powiedzieć że Donald Sutherland pokazał klasę: jego Snow jest zimny, bezlitosny choć chciałbym żeby trochę głębi mu nadali scenarzyści ale też jest... na przykład dobrym dziadkiem, mamy bowiem scenę w jego domu z wnuczką.... Raczej ze słabej strony pokazał się Liam Hemsworth. Młodszy brat Thora nie wykreował zbyt charyzmatycznego bohatera, mam nadzieję że odmieni to w przyszłości. Obsada wypełnia więc swoje zadanie niemal w pełni, wydaje się że to wady scenariusza nie pozwoliły niektórym rozwinąć skrzydeł.
      Scenografowie mieli spore pole do popisu. Początek filmu i tournee to pierwsza szansa dla widzów, aby zobaczyć inne dystrykty Panem. Rzeczywiście różnią się one od siebie trochę. Niewiele w każdym widzieliśmy (tyle co Katniss i Peeta - jakiś budynek, plac ze zgromadzonymi ludźmi i to tyle), a to chyba celowy zabieg, aby widz bardziej utożsamiał się z poglądem na świat głównych postaci. Lecz to co widzieliśmy było wystarczająco interesujące, każdy dystrykt zdaje się mieć troszeczkę inną stylistykę, z tym że były to raczej niuanse. Mam nadzieję, że w kolejnych częściach uniwersum objawi nam się w pełni. Podobały mi się zmiany w Stolicy i na Arenie, zostały one zbudowane od nowa (specjalnie pod 75. Igrzyska) i zawierają wiele niespodzianek zarówno dla zawodników jak i dla nas, widzów.


     Efekty wizualne jak najbardziej są dobrej jakości, nie mogło być inaczej w przypadku tak oczekiwanego blockbustera. Ciekawie prezentował się ośrodek szkoleniowy dla zawodników, a także suknia Katniss, świetny efekt i zaskoczenie! Nie wiem jak to było opisane w książce ale wyglądało dość bajkowo. Montaż w paru chwilach był mylący, czasem nie zauważałem że ktoś zginął na Arenie. Wyglądało to tak: jakaś postać jest sobie jakiś czas, potem walka i dłuższy czas zajęło mi zorientowanie się że tej postaci już nie ma i w sumie nie pamiętałem czemu nie ma 0_o Także tutaj drobny minus.
     Podsumowując, warto było jak najbardziej obejrzeć "Catching Fire". Zdecydowanie najmocniejszym punktem jest dobra obsada. Również wykreowane Panem jest fajnym uniwersum, ale dalej mam wrażenie że nie wszystko z książek wyciągnięto, że kryje ono w sobie znacznie więcej niż widzimy. Przydałoby się też, żeby sam film był bardziej zwartą całością, bo ciężko jest go oceniać bez kontekstu początku i końca trylogii. Rozwój postaci jest tu plusem, choć momentami ich intencje bywają niezrozumiałe. Końcówka zaskakuje i pozostawia widzów w zawieszeniu i oczekiwaniu na dalsze perypetie Katniss. Oceniłbym film Francisa Lawrence'a na 8/10 .

czwartek, 5 grudnia 2013

Stalingrad


       Dawno nie widziałem żadnego wojennego filmu, stąd z miłą chęcią wybrałem się na Stalingrad. Najnowsze dzieło Fiodora Bondarczuka nie jest u nas zbyt szeroko reklamowane i niestety nie wszędzie emitowane. Starczy powiedzieć, że musieliśmy z Tatą jechać aż na prawobrzeże Szczecina żeby zobaczyć "Stalingrad" gdyż w centrum miasta żaden multipleks tego nie puszcza. Mając w pamięci świetną "9. kompanię" tego samego reżysera oraz zachęcająco wyglądający trailer, robiony z prawdziwym rozmachem, spodziewałem się dobrego, epickiego w rozmachu, kina wojennego. Czy to właśnie otrzymałem? Zapraszam do poczytania :)
     "Stalingrad" - ta nazwa osobom znającym drugą wojnę światową od razu kojarzy się z jednym ze zwrotnych punktów całego konfliktu. Jeśli zaś chodzi o front wschodni, to bitwa o miasto Stalina okazała się być przełomową! Nic dziwnego, że Rosjanie czczą pamięć o tamtych strasznych walkach, gdyż dla nich jest to taki pomnikowy przykład bohaterskiej obrony miasta oraz jego późniejszego odbicia (o ile w stepowym mrozie, głodzie, walce o każde piętro każdej kamienicy i jękach umierających kolegów cokolwiek mogło być bohaterskie). Fabuła filmu celowo dzieje się w niedoprecyzowanym czasie (jesień 1942 roku), dzięki czemu widz wie że obserwuje po prostu jakiś drobny wątek z historycznej potyczki. Rzeczywiście historia zaczyna się najpierw spokojnie, narracją mężczyzny, którego Matka była w Stalingradzie po czym przenosimy się o 70 lat wstecz i możemy obserwować zrealizowane z wielkim rozmachem natarcie Rosjan przez Wołgę, efekty tutaj były super! Z czasem jednak powieść staje się bardziej osobista, kilku krasnoarmiejców zostaje w bloku nad rzeką, mają go utrzymać 3 dni do czasu kolejnego natarcia Armii Czerwonej. Wszędzie wokół są Naziści. Jednym z głównych bohaterów jest właśnie Niemiec - Hauptmann Kann (Kahn, jak woli imdb). Gra go jedyny znany mi aktor z obsady, Thomas Kretschmann. Jak wspominałem, historia staje się dość szybko bardzo osobista, gdyż wraz z ruskimi i szwabami pomieszkują cywile, dawni mieszkańcy Stalingradu. I tak, u rosyjskich żołnierzy jest to 19-letnia Katia, a przy niemcach m.in. młoda Masha. Obie dziewczyny zawracają w głowach wojakom, a oni nimi się po dżentelmeńsku opiekują. A z czasem rodzą się miłości. Sielanka nieprawdaż ? Właśnie tutaj tkwi moim zdaniem największy mankament filmu: jest po prostu romansem osadzonym w epickim kinie wojennym. Owszem scen batalistycznych jest tutaj sporo, jednak najwięcej jest scen relacji pomiędzy postaciami kobiet i żołnierzy, wzajemnych sympatii i antypatii. Jeśli ktoś oczekiwał (trochę tak jak ja) dobrego filmu stricte wojennego, to może się zawieść. Z tej wady wynika jednak zaleta - w paru momentach udaje się Twórcom przedstawić bestialstwo wojny i totalne zezwierzęcenie (np. relacja Kanna z Mashą, totalnie pokręcona i przez to chyba prawdziwa) ludzi którzy jej doświadczali. W tej brutalności nie brakuje właśnie miłych drobnych scen, np. urodziny, które swojej Katii wyprawiają Rosjanie, a jeden z nich pięknie śpiewa operową arię. Rzeczywiście dość poruszająca scena, surrealistyczna - zważywszy na otoczenie. Drugą wadą fabuły jak dla mnie był patos i (w moim odczuciu) wybielanie historii. Wiedząc bowiem co krasnoarmiejcy wyprawiali z kobietami w trakcie wojny, trudno utrzymać powagę w momencie gdy narrator mówi "miałem 5 ojców".... Tak samo całe to dżentelmeńskie traktowanie Katii przez całą gromadę dzielnych i prawowitych Rosjan zalatuje bullshitem na kilometr. No i chyba najbardziej wstrząsająca (i jednocześnie głupia) scena gdy płonący wojacy Armii Czerwonej (podpaleni od wybuchu pobliskiego składu paliwa) nadal atakują linie Niemców! Srsly??!!! Wiem, że to miało być mega-wstrząsające ale po prostu dla mnie było głupie i nieprawdziwe. Może pominę typowy patos w stylu "nasi dzielni bohaterowie uratowali cały świat i miliony ludzi..." - bo to standard, w kinie Amerykańskim również. Z tym że sądzę, że Rosjanie przenieśli ten rozbuchany patos na nowy, jeszcze wyższy poziom :/ Niemcy też są przedstawieni z kolei jako źli, głupi i zdeprawowani i są mięsem armatnim dla Rambo-ruskich, jedynie Kann się na ich tle wyróżnia. Może przesadzam bo oczywiście i u Ruskich i Niemców byli ci dobrzy i ci źli, więc na pewno za te wady jakoś dużo nie odejmę z oceny lecz zauważyć to musiałem! Suma sumarum - historia w założeniach dość ciekawa, w wykonaniu może być, ale nie jest jakoś szczególnie świetnie, nie tego oczekiwałem.


      Aktorsko niewiele mogę powiedzieć, bo obsada była mi w całości (poza Kretschmannem) nieznana. I właśnie tylko jemu udało się stworzyć żołnierza z krwi i kości, człowieka którego dobre cechy zanikły wraz z obrazami okrucieństwa jego własnych przełożonych i podwładnych, wydaje mi się że Kann Twórcom wyszedł najlepiej ze wszystkich głównych postaci męskich. Bo kobiece obie były dość dobrze odegrane. Ruscy różnie wypadli, generalnie nie najgorzej choć trochę brakowało im jakiejś głębi i zrobiono z każdego z nich kuloodpornego Rambo... Najsłabiej w filmie wypadł kapitan Gromow, dowódca obrońców bloku. To taki typowy bohater ZSRR, totalnie pusty i wykreowany przez propagandowe teksty i scenki.
      Efekty to siła tego filmu. Rozmach na poziomie hollywoodzkim, Twórcy nie mają się czego wstydzić. Ba! uważam że momentami zawstydzają niektóre amerykańskie produkcje. Wszystko tip-top, nie mogłem przez cały film odróżnić czy tło było komputerowe czy prawdziwe. Widać jednak było że sporo scen kręcono w dużym realiźmie z jak największą ilością rzeczywistych obiektów, wypadło to super! Czołgi też świetnie zrobione repliki na bazie T-55, a wychwyciłem ten fakt tylko z uwagi na koła jezdne i minimalnie inne proporcje w stosunku do prawdziwych Pz.IV. Cała reszta - mundury, broń wszystko perfekt!
      Muzyka momentami dała się zauważyć, nie jest to Zimmer ani Williams, lecz była dobrze dobrana, a chwilami wychodziła na pierwszy plan.


       Podsumowując, film oglądało się całkiem nieźle choć nie tego rodzaju kina się spodziewałem. Błędem było napakowanie go czerwonym radzieckim patosem, gdyż tylko psuło to te genialne momenty gdy udało się Twórcom zaprezentować bestializm i zaciekłość walk o Stalingrad, a także pośród jego ruin zwykłych cywili, których cieszył każdy kolejny dzień życia i nawet najdrobniejsze rzeczy (ot, ciepła kąpiel chociażby) przynosiły ukojenie w tamtych chwilach. Nie żałuję że byłem na tym w kinie, film niesie na pewno jakąś wartość. Zwłaszcza dla osób lubiących kino wojenne, a którym nie przeszkodzą wplecione wątki romantyczne. Oceniam na 7,5/10 .

środa, 4 grudnia 2013

Filmy z Olivią Wilde


Zainspirowany pewnym filmikiem na JoeMonsterze (Filmik z Olivią Wilde) stwierdziłem że muszę sprawdzić chociaż część z bogatej filmografii Olivii (zwłaszcza że seriale wchodzą akurat w okres Świąt i jest mniej do oglądania). I rzeczywiście warto było!! :D Poniżej moje krótkie przemyślenia odnośnie każdej produkcji jak i występów Olivii Wilde.


Butter

Zacznijmy od filmu z 2011 roku w reżyserii Jima Fielda Smitha. Historia to z goła nietypowa, toczy się bowiem wokół .... rzeźbienia w maśle 0_o . Pewien uznany rzeźbiarz Bob (Ty Burrell w tej roli) chciałby już przejść na zasłużony odpoczynek, w czym nie pozwala mu żona Laura (Jennifer Garner). Sama chcąc udowodnić że też coś potrafi, zgłasza się do konkursu rzeźbienia. Stoczyć będzie musiała walkę nie tylko ze swoimi słabościami lecz z utalentowaną dziewczynką - Destiny (Yara Shahidi) oraz....striptizerką Brooke (Olivia Wilde). Generalnie historia należy do komediowych, z cyklu "skończyło się dobrze, żyli długo i szczęśliwie". Nie jest to hicior ale warto obejrzeć dla tych paru gagów, dla gościnnych występów (Alicia Silverstone czy...Hugh Jackman! co on tu robił, nie mam pojęcia 0_o ) lecz przede wszystkim dla najlepszej sceny striptease'u w kinematografii (nie licząc pornosów) EVER !!! Jest po prostu epicka! Jedyna wada, że za krótka ;( Sam film ogląda się z uśmiechem, ot - pogodna historyjka na jakiś nudny wieczór, przy czym postać Brooke w paru momentach kradnie sceny i właśnie dla niej ten film warto zobaczyć. 7,5/10


Alpha Dog

Jest to dzieło Nicka Cassavetesa z 2006 roku i tutaj mamy dużo bardziej dojrzałą historię. Toczy się ona wokół walki dwóch młodocianych gangsterów, którzy zaczynali od partnerstwa a potem nakręcali spiralę wzajemnej nienawiści do tego stopnia, że w końcu zaczęła lać się krew. Dużym plusem jest naturalność obsady. Nawet Justin Timberlake zagrał całkiem nieźle (nie wierzę, że właśnie to napisałem, nie wierzę....) . Sporo twarzy jest mi praktycznie obcych (Emile Hirsch, grający główną rolę Johnny'ego czy FENOMENALNY Ben Foster jako Jake) , co do niektórych to widać iż dopiero rozpoczynali swoją drogę do sławy (Anton Yelchin czy właśnie Olivia Wilde), inni dość znani przewijają się na chwilę (Amanda Seyfried chociażby) z kolei gdzieś w tle powieści pojawia się sam Bruce Willis! Ogółem cały montaż historii, sposób opowiadania też jest ciekawy, gdyż bywa niechronologiczny. Z tych czterech filmów, które zobaczyłem, ten zdecydowanie polecam osobom lubiącym historie pod hasłem "wóda, koka, dziwki" bo nie da się ukryć czym się młodociana gangsterka tutaj zajmowała.... Nie są to specjalnie moje klimaty, lecz olbrzymim plusem jest właśnie jakość gry aktorskiej i chociażby dla Bena Fostera WARTO. Niestety, Olivii tu jak na lekarstwo i gra rolę, cóż nie czarujmy się, panny przy boku Johnny'ego....ma tam po prostu być. Najwięcej czasu antenowego jej Angela dostała w końcówce ;)  Ocena 8/10


The Change-up

David Dobkin w roku 2011 wyreżyserował n-tą wersję wiecznie powtarzanej historii: dwóch facetów o dwóch różnych sposobach bycia, zamienia się na jakiś czas ciałami, uczą się od siebie nawzajem, żałują za swoje grzechy z przeszłości, na końcu udaje im się to odwrócić, żyli długo i szczęśliwie. Amen. Myślę jednak, że temu dziełu warto dać szansę, chociażby aby zobaczyć (jedyny i niepowtarzalny raz) autentycznie dobrze grającego Ryana Reynoldsa. Jego Mitch jest moim idolem i pewnie tak właśnie będę żył (choć niestety nie wyglądał ;( ) za jakieś 10 lat :D Życie jak w Madrycie..... z Mitchem ciałami zamieni się jego najlepszy kumpel, mający na głowie żonę i trójkę dzieci, Dave (grany przez Jasona Batemana). Z całej reszty obsady nie potrafiłbym wymienić nikogo interesującego (ewentualnie Leslie Mann grająca Susan, żonę Dave'a) poza...Olivią Wilde, a jakże! Podoba mi się tutaj jej postać na siłę ugrzecznionej Sabriny, koleżanki z biura Dave'a. Jak się okazuje, po godzinach robi się znacznie mniej grzeczna i dzięki temu mamy parę ciekawych scen. Suma sumarum jednak, film staje się w końcówce dość sztampowym romansidłem z happy endem itp. Jeśli ktoś lubi te klimaty, nie przeszkadza schematyczność, lubi się pośmiać (parę dobrych momentów jest, takich w których autentycznie się śmiałem) czy też lubi Olivię Wilde - warto dać szansę. Oceniłbym tak na ...aa niech będzie 8/10 .


The Incredible Burt Wonderstone

Tegoroczna komedia Dona Scardino to przede wszystkim koncert Steve'a Carella, Steve'a Buscemi (odpowiednio: Burt, Anton) oraz Jima Carreya. Grają oni magików, występujących w Vegas. Kiedy Burt i Anton - duet występujący od 30 lat - są u szczytu, nagle pojawia się ktoś nowy, niezrównoważony Steve Gray! Obaj bohaterowie muszą zmierzyć się z faktem przemijającej kariery, brakiem przystosowania do nowoczesności i z własnymi problemami egzystencjonalnymi. Brzmi źle? Ale tak nie jest, bo to świetna komedia! Znów sztampowa, lecz tematyka jak najbardziej przekonywująca, no i dość świeża obsada. Skoro przy tym jesteśmy, to Olivka gra tutaj na początku pomocnicę duetu magów, żeby z czasem przekształcić się w ich partnerkę. To zgoła odmienna rola od tamtych trzech filmów, nieprawdaż ? I trochę głębiej znacząca (o czym za chwilę w podsumowaniu). Dla ludzi, którzy jak ja przesiadywali w dzieciństwie oglądając Copperfielda - warto obejrzeć i czerpać znów przyjemność z magii. A David C. we własnej osobie też się tam pojawia ;) To tak samo solidny (pod względem obsady) film co "Alpha Dog" choć gatunek zupełnie różny. Mnie się podobało. 8,5/10


Tytułem zakończenia: jeszcze sporo filmografii mi zostało, nie wymieniałem przecież "Dr. House", "Tronu", czy też "Deadfall" do którego prawdopodobnie podejdę w weekend. Zauważyłem jednak pewną prawidłowość. Otóż z obejrzanych przeze mnie filmów wynika że dość często Olivia Wilde gra prostytutki, striptizerki i innego rodzaju nimfomanki (w Dr. House też były z Trzynastką dość ciekawe sceny). Co najmniej często są to takie dość ładne kobiety z tła, które w scenariuszu miały być chyba ładniutkimi lalkami, lecz aktorka wydobywa z nich całą głębię i kradnie po prostu sceny! "Burt Wonderstone" to znaczący film, bo ma się wrażenie że Olivii trzeba dać szansę stania się aktorską "partnerką" kinowego show, a nie tylko jego "hostessą". Jej niekwestionowana uroda idzie w parze z talentem i trochę szkoda patrzeć gdy gra w tle. Naprawdę liczę na jakiś przełomowy film, taki Oscar-level . A dołóżmy do tego interesującą działalność charytatywną (aktorka angażuje się w akcję pomocy dla Haiti "Artists for Peace")....  Cóż, w każdym razie od dziś droga Olivio, jestem Twoim fanem!! :D

czwartek, 14 listopada 2013

Thor: The Dark World


      Fazę 2 kinowego uniwersum Marvela rozpoczął w tym roku co najwyżej średni (a na pewno najsłabszy z serii o tej postaci) "Iron Man 3". Jednakże od początku było widać, nawet w promocji filmu, że będzie to właściwie samodzielna historia, bez wielkiego wpływu na fazę 2. Zgoła odmienne oczekiwania panowały wobec sequela "Thora", który właśnie miałem wczoraj przyjemność obejrzeć. "Thor: The Dark World" od samego początku zapowiadał się na kluczowy dla tej fazy uniwersum obraz. Odkąd tylko pierwsze informacje o fabule i obsadzie zaczęły przeciekać, spekulowano na temat ilości światów które zobaczymy, postaci znanych z komiksów, które mogłyby się pojawić, a nawet były plotki o bezpośrednim udziale Thanosa (tajemniczy przeciwnik Avengersów ze scenki po napisach). Jak to, co widzieliśmy wczoraj ma się do powyższych plotek ?
      Zacznijmy od samej historii. Raz na 5000 lat dochodzi do koniunkcji wszystkich 9 światów połączonych z Yggdrasilem - swego rodzaju "drzewem" które spaja całe uniwersum. Ziemia - Midgard - jest jednym z nich. Kolejne dwa - Asgard, dom Thora oraz Jotunheim - mogliśmy poznać już w pierwszej kinówce z bogiem piorunów. Tym razem dostajemy wgląd w kolejne, lecz o tym za chwilę. Wspomniana koniunkcja nie jest jedynym przyczynkiem całej treści filmu. Oto bowiem odnalazł się Eter - dawna broń Mrocznych Elfów, pokonanych przez ojca Odyna, Bora. Wraz ze znalezieniem artefaktu budzą się dawni wrogowie. Malekith, przywódca elfów rusza aby zdobyć Eter. Tempo akcji w filmie jest dość wartkie i na prawdę rzadko można by się nudzić. Tym razem spory fragment historii dzieje się w Asgardzie, a część standardowo na Ziemi. Dodatkowo, pojawia się Svartalfheim i Vanaheim. Ten pierwszy bardzo ciekawy, mroczny. Drugi za bardzo IMO przypomina naszą ojczystą planetę. Spora dawka scen bitewnych przeplatana jest świetnymi scenkami humorystycznymi. Oczywiście ulubieniec publiczności, Loki dostał swoje przysłowiowe "5 minut". Jak przystało na boga podstępu, nie raz zaskakuje swymi ruchami, choć przyznać też należy że niektóre z nich były też łatwe do przewidzenia. W fabułę wpleciono wątek romantyczny Thora z Jane ale uważam że nie przekroczono w tym granicy smaku, choć momentami w Asgardzie czułem się jak na Naboo. Faktycznie pałac Odyna przypominał trochę momentami tamten z Epizodu I "Gwiezdnych Wojen". Minusem fabuły były pewnie nieścisłości i niedopowiedzenia. Czasem postaci przeczą same sobie, a czasem po prostu postępują głupio. Nie jest to jednak w mojej opinii w żaden sposób rażące, ja się w każdym razie bawiłem przednio od początku do końca. Film przy tej ilości scen bitewnych i mrocznych mógł być przepompowany patosem. Na szczęście Twórcy nie dopuścili do tego i otrzymujemy wystarczająco lekką historię, typową dla MCU (tzn. Marvel Cinematic Universe).


      Aktorstwo jest tutaj na typowym dla Marvela poziomie. Mało tu zaskoczeń, bo i obsada w 95% jest ta sama. Tak więc zarówno Hemsworth, jak i Hiddleston, Hopkins, Portman i cała reszta - odgrywają swoje role w sposób podobny do pierwszej kinówki. Nie rozumiem narzekań na grę Natalie, jak dla mnie jej postać jest wystarczająco zarysowana i charakterystyczna. Christopher Eccleston jako Malekith jest spoko, choć wielkiego szału nie zrobił IMO też. bardzo spodobał mi się Bor w wykonaniu Tony'ego Currana (znany choćby jako Datak z "Defiance"). Również super było rozwinięcie postaci Selviga oraz Darcy, scenki z nimi należą do najzabawniejszych. Nie da się nie wspomnieć o drobnej rólce słynnego z "IT Crowd" aktora: Chris O'Dowd wystąpił w 2 scenach! Pięknie puszczone oczko w kierunku fanów wyżej wspomnianej serii!
Scenografie rzeczywiście rozwalają. Asgard od czasów reżyserii Branagha tylko urósł. W pierwszym momencie gryzła się z jego wizją sala tronowa, kompletnie przemodelowana, lecz ostatecznie uznać można że tutaj była jakaś druga sala, do bardziej praktycznych spotkań. Niemniej jednak, widzimy więcej Asgardu. Oprócz tego jest są też dwa już wymieniane nowe światy. Svartalfheim do mroczna planeta pokryta wulkanicznym pyłem, robi na prawdę wrażenie. Vanaheim z kolei to Ziemia 2, tutaj za słabo wodze fantazji zostały popuszczone.


       CGI, efekty wizualne - oczywiście top class. Marvel nie mógł sobie pozwolić na nic słabszego. Zwłaszcza wszelkie efekty dotyczące broni elfów oraz SPOILER scena pogrzebu Friggi, coś pięknego i smutnego zarazem! KONIEC SPOILERA  Właśnie jeszcze jedna ciekawostka: język mrocznych elfów brzmiał bardzo ....klingońsko. Śmiać mi się chciało bo momentami oczekiwałem że wyskoczy na scenę Worf ze Star Trek: The Next Generation :D No i fryzura Thora, trochę za bardzo a'la Legolas... IMO w Avengersach było najbardziej optymalnie...
       Trójwymiar jest zrobiony jak najbardziej dobrze (a to "tylko" konwersja!). W wielu momentach czuć głębię scen. Montaż w bitwy prologu jest zbyt szybki ale później już jest OK. Niestety minusem w "Thorze 2" jest zbyt ciemny obraz. Czasem można do tego przywyknąć, ale tutaj od początku do końca jest o ton za ciemno. Nie da się w paru chwilach wytrzymać i nie zdjąć okularów.
Muzyka dobrze oddaje klimat całego filmu, nie ma jednak żadnych wątków które wpadłyby szczególnie w ucho. Niemniej jednak jest obecna i to czuć.


Na koniec, odnośnie scenki po napisach:
SPOILER
Pojawia się the Collector - postać, która ma być w Guardians of the Galaxy. Dostaje on od Sif i Volstagga Eter, który (wraz z Tesseractem) okazuje się być jednym z tzw. Infinity Gems - 6 klejnotów, które zebrane razem dają całkowitą władzę nad uniwersum, a jak wiemy z komiksów - Thanos zebrał kiedyś klejnoty i umieścił w swojej rękawicy Infinity Gauntlet, którą to rękawicę widać było w pierwszym Thorze !! Wracając jednak do sedna scenki - Benicio del Toro wciela się w tak fenomenalną postać, że tylko narobił mi niesamowitego smaku na Guardiansów :D 
KONIEC SPOILERA
       Podsumowując, "Thor: The Dark World" jest filmem bogatszym, bardziej skomplikowanym od poprzednika. Nie znaczy to że jest lepszy, bo po prostu jest trochę inny. Zdecydowanie rozmach jest dużo większy, postaci już są rozwinięte, a nowe dalej rozwijane. Fabuła łączy w świetny sposób sceny akcji ze scenami humorystycznymi. Przy tym rozwijane jest całe uniwersum i dzieją się ważne dla Fazy 2 MCU rzeczy. Jest wprawdzie parę minusów i nieścisłości w działaniach postaci. W zasadzie im więcej człowiek nad tym myśli tym wyraźniej je widać, co nie zmienia faktu że sequel "Thora" jest filmem godnym polecenia. 8,5/10

środa, 6 listopada 2013

We're the Millers






        Miałem ostatnio okazję obejrzeć bardzo fajną komedię, którą polecił mi Coeniasty. Wprawdzie na zwiastunach nie reprezentowała się zbyt wybitnie, raczej taki średniak, to po seansie zdecydowanie oceniam film jak najbardziej pozytywnie!

      Fabuła jest pozornie dość prosta. Drobny diler marychy David ma trudności z zapłaceniem swojemu narkotykowemu "bossowi" . W związku z czym tamten daje mu propozycję z cyklu "nie do odrzucenia". David ma pojechać do Meksyku po większą działkę zielska, przewieźć to przez granicę i już. Długi umorzone, dodatkowe 100 tys. $ w kieszeni, żyć nie umierać. No dobra, ale jak zmniejszyć ryzyko całej wyprawy ? Główny bohater wpada na genialny, wydawać by się mogło, pomysł. Zatrudnia striptizerkę Rose jako swoją żonę, dziwnego placka Kenny'ego ze swojego bloku jako przybranego syna, a bezdomną zbuntowaną 16-laetnią Caseyjako córkę. Razem mają udawać szczęśliwą, kochającą rodzinkę Millerów. W ten sposób, jak wnioskował David, łatwiej będzie im uniknąć kontroli (bo kto by tam kontrolował zwykłą familię jadącą camperem na wczasy). Nie jest trudno się domyśleć, że cała akcja właściwie dopiero się rozkręci. Co zaskakuje, bohaterowie dość łatwo odbierają towar, gorzej z jego dostarczeniem z powrotem. Nie będę zdradzał tutaj wszystkich sekretów fabuły. To co jest standardowe w tego typu filmach, a jednocześnie tutaj było wykonane dość świeżo, to fakt przemiany wszystkich bohaterów, każdy z nich zyskuje na byciu pozornym ojcem/matką/synem/córką, cała wyprawa zacznie dla niektórych nabierać głębszego sensu. Ponieważ to komedia, to należałoby parę słów napisać o dowcipach. Są one miejscami sytuacyjne, a miejscami słowne. Co ciekawe, mimo że często tematyka jest dość hardcore'owa, nierzadko zahaczająca o seks, narkotyki itp. to nie odniosłem tutaj wrażenia jakiejś wulgarności. Dla mnie to spore zwycięstwo Twórców, gdyż łatwo by było pójść po linii prostej i zrobić żarty w stylu "zesrałem się sąsiadowi pod drzwiami, hahah, boże jak śmiesznie...", a ekipie udało się tego rodzaju niesmacznych rzeczy (prawie zupełnie) uniknąć.
        Aktorstwo jest tu ciekawie dobrane. Świeże twarze, jedyna Jennifer Anniston (Rose) oraz Ed Helms(Brad) to osoby, które już mogły się niektórym opatrzeć. Niemniej jednak, cała reszta: Jason Sudeikis (David), Emma Roberts (Casey), Will Poulter (Kenny) to świetnie dobrane, nowe dla kinematografii twarze. Każdy tutaj spełnił swą rolę we właściwy sposób. Muszę skomplementować Emmę Roberts, którą już miałem okazję podziwiać w American Horror Story, że świetnie wciela się w zbuntowaną, ale w duchu dobrą, Casey. I wcale nie tylko dlatego że jest przepiękną, niezwykłą aktorką, wcale nie tylko dlatego!! :P No, w każdym razie, obsada idealna do tego typu filmu!


         Scenografie wyszły ekipie dość tanio, jak mniemam, sporo mamy scen w camperze, ale na tym polega obraz reżysera Rawsona Marshalla Thunbera. Jest też meksykańska wioska, niczym żywcem wyjęte z "Machete" Rodrigueza. Praca kamery jak najbardziej wporzo, w tego rodzaju kinie nie ma raczej gdzie popełnić błędu, tu wszystko odbywa się w przyjętych standardach.
        Podsumowując, "We're the Millers" to bardzo pozytywny film, dobra i bawiąca czasem do łez komedia, jednocześnie nie wulgarna, choć też nie dla całej rodzinki, humor jest tu w dużej mierze dla dorosłych. Obsada tylko ubarwia ten film, w pozytywnym kontekście. Warto popatrzeć na wciąż piękną Jennifer i cudną Emmę... (a Willowi Poulterowi zazdroszczę w tym kontekście pewnej sceny!). Najważniejsze, że chętnie kiedyś jeszcze wrócę do tego filmu. Jedynym minusem jest dość schematyczna fabuła jako całość, ale też nie o to w takich filmach przecież chodzi. Ocena 8,5/10.

piątek, 25 października 2013

Gravity


       "Gravity" Alfonso Cuarona od początku wydawało mi się filmem nie dla mnie. Trailery wg. mnie nie pokazywały niczego ciekawego, nie czułem się zainteresowany tym dziełem. Jednakże multum świetnych opinii (średnie oceny na stronach typu metacritic czy rottentomatoes wachają się w granicach 9/10 !! ) sprawiło że zmieniłem zdanie i postanowiłem spróbować. Również słyszałem głosy, jakoby 3D w tym filmie było najlepszym od czasu Avatara, co najmniej tamtemu filmowi dorównujące. A to już coś. Stąd, w czwartek wybrałem się do kina. I cóż zobaczyłem?
       Przede wszystkim historię o dwójce kosmonautów, którzy w ramach splotu nieszczęśliwych wydarzeń (a w tak krytycznym dla życia środowisku jak kosmos były to katastrofy) utykają na orbicie bez możliwości powrotu na Ziemię. Cóż, dobre złego początki bo w pierwszych minutach filmu możemy obserwować załogę promu, która dokonuje napraw przy teleskopie Hubble'a. Poznajemy bezpośrednio troje członków ekipy : Matta Kowalskiego, doświadczonego weterana dla którego to ostatni lot, dr Ryan Stone dla której to pierwszy lot i jest ona potrzebna do montowania sprzętu jej projektu, oraz Shariffa - trzeciego astronautę który przewija się gdzieś tam w tle. Już w trakcie pierwszych kilkunastu minut filmu następuje rzeczony splot wydarzeń prowadzący do powstania chmury odłamków, która niszczy błyskawicznie prom, odrzucając przy tym dr Stone daleko w nicość. Zarówno Ryan jak i Matt muszą teraz na sobie polegać by wypracować drogę do domu. Z tym, że niestety gdzieś od 1/3 filmu fabuła rozłazi się jak flaki z olejem. Bohaterowie dostają na klatę całe pasmo katastrof, gorzej być już nie mogło. Przy tym zaczyna się klasyczne dla Amerykanów jojczenie o nadziei, honorze i ojczyźnie :/ Może bezpośrednio nie ma tego aż tyle, lecz patos gdzieś tam przecieka tu i ówdzie. Nie chcę spoilerować, lecz ja się zawiodłem na zakończeniu scenariusza. Ogółem akcji niby było sporo ... lecz tak naprawdę nie było - latają w te i nazad. Niestety do tego stopnia było kiepsko że od połowy filmu średnio co minutę ziewałem, walcząc ze snem. Plusem fabuły na pewno może być fakt, że Twórcy starali się oddać wszystko jak najbardziej realistycznie (choć może nie wszystko, o czym poniżej).


         Według wielu recenzentów jednym z atutów filmu jest świetna gra Sandry Bullock (dr Stone) i Georga Clooneya (Kowalski). Zgodzę się połowicznie. Ponieważ panie mają pierwszeństwo, zacznę od Sandry. Mimo, iż ją lubię to nigdy nie uważałem za wybitną aktorkę, jest w niej coś trochę denerwującego i w "Grawitacji" wychodzi to na wierzch. Momentami wkurzała mnie nieporadność i ogólna cipowatość jej postaci. W dodatku nie wiem po co wprowadzono ckliwy wątek przeszłości bohaterki, mnie to nie ruszało totalnie, było zupełnie z czapy. SPOILEROWO A ukoronowaniem wszystkiego była żenująca scena, gdy dr Stone, słysząc w radiu głosy psów z Ziemi zaczyna wyć razem z nimi. W tej chwili rozglądałem się po sali w sprawdzeniu czy tylko ja czuję się zażenowany tą idiotyczną sceną. KONIEC
         Z Mattem Kowalskim jest dużo lepiej. Clooney faktycznie kradnie Bullock każdą scenę, bo gra tutaj o dwie klasy lepiej niż ona. W założeniach jego bohater miał być takim zawadiackim weteranem, który już popadł w rutynę i nie przejmuje się zbytnio procedurami, a jednocześnie w chwilach trwogi to właśnie on zachowywał zimną krew. Generalnie postać przypadła mi rzeczywiście do gustu, z tym że uważam że jednak została przerysowana przez scenarzystów. Po prostu nie wyobrażam sobie, żeby doświadczony astronauta z taką beztroską podchodził do niektórych rzeczy, zwłaszcza na początku filmu to widać, moim zdaniem to nie było realistyczne w żadnej mierze i tu minusik dla scenarzystów.
       Technicznie, rzeczywiście ten film to najwyższa półka. Zacznijmy może od efektów wizualnych. Są one tak realistyczne, że czasem zastanawiałem się, czy aby na pewno było to kręcone w studiu (a było praktycznie wszystko)... Kosmos i widoczna z góry Ziemia prezentują się cudnie. Szacun dla Twórców że w ciągu filmu udało im się pokazać różne zjawiska jakie można obserwować "z góry". Które? A to sami się przekonajcie :P W każdym razie CGI + efekty nieważkości postaci to jest bardzo wysoka klasa.


       Co z tym 3D ?? No jest, ale mogło być lepsze. Nie da się odmówić temu obrazowi głębi, choć najlepiej ją widać w scenie otwierającej. Ma się wtedy wrażenie, że my widzowie jesteśmy w jakimś drugim statku kosmicznym i oglądamy przez okienko akcję. Potem w trakcie trwania filmu Cuarona jest wiele momentów, gdzie 3D dało się dobrze wykorzystać. Niestety nie wiem czemu lecz reżyser nie zdecydował o tym :/ Na przykład mamy wnętrze stacji kosmicznej i latające po nim w nieważkości drobne przedmioty. Aż prosi się, by z czymś takim wyjść z ekranu w kierunku widza (tzw. stereoskopia negatywna, "w przód") a tu dupa :P Podobnie było w paru innych scenach. Warto odnotować że bardzo piękne 3D dostajemy na samym końcu filmu, w ujęciu pokazującym glebę i tam rzeczywiście najfajniej widać jaką głębię ma trójwymiar. Choć nadal uważam że w epoce post-Avatarowej bywały filmy z lepszym 3D, np. Hobbit.
        Również jeśli chodzi o zdjęcia. Chwalono się, że pierwsze ujęcie trwa 13 minut bez cięć. I co z tego ?? No nic, bo tego się nawet nie zauważa. Czy byłyby te cięcia czy nie, były momenty gdzie tej płynności nie było widać i szczerze, to o całym fakcie przypomniałem sobie już później, w trakcie reszty filmu. Za mało wg. mnie było widoku z perspektywy dr Stone. Zdecydowanie więcej tego typu ujęć pomogłoby utożsamić się z bohaterką.
Muzyka w filmie jest typowo orkiestrowa, ale dobrana ze smakiem, nie zakłóca nam grobowej ciszy przestrzeni kosmicznej. Tutaj należy pochwalić kompozytora, Stevena Price'a.
       Podsumowując: patrząc na moje oczekiwania, to wyszedłem z kina rozczarowany. Ale patrząc na hurraoptymistyczne recenzje i zwiastowanie "nowej ery kina" itp. to jestem wręcz zszokowany. Bo ja w tym filmie nie widzę nic aż tak wartego uwagi. Owszem, pomysł bardzo dobry, techniczne wykonanie jak najbardziej również, 3D jest dobre, ale nie genialne. Z aktorów tylko jeden się wykazuje, bo druga osoba jest wyraźnie słabsza. Najgorzej, że historia wcale aż tak nie rozkłada na łopatki, przynudza w wielu chwilach i jakoś nie czuć, by był to godny zapamiętania moment w historii kina. A poza ciemną salą pachnącą popcornem smażonym na starym oleju, to dzieło Alfonso Cuarona traci niestety wiele ze swoich atutów. (No bo ile osób ma w domu dobry zestaw kina domowego, duży ekran, nie mówiąc już o 3D ? ) Gdyby fabuła i aktorzy się bronili, to byłoby lepiej, a tak to 6,5/10 . W dobrym filmie musi zadziałać coś więcej niż 1 aktor i CGI :/

piątek, 18 października 2013

Chce się żyć


      No i po raz kolejny udało mi się wyskoczyć do kina. Tym razem, czym jestem sam wciąż zaskoczony, poszedłem na polski film 0_o. Kiedy zobaczyłem artykuł i później jeszcze trailer, to coś mnie zaczęło kusić żeby zobaczyć dzieło Macieja Pieprzycy. Przede wszystkim zainteresował mnie dość nietypowy temat - opowieść o chłopaku z czterokończynowym porażeniem mózgowym, dodatkowo film (a zwłaszcza odtwórca głównej roli) zdążył zebrać już trochę nagród. No i poczułem że warto chyba będzie pójść do kina.
     Historia przedstawiona w obrazie rozciąga się od początku lat 80tych aż do naszych czasów. Główną postać - Mateusza poznajemy w trakcie jego dzieciństwa. Wraz z nim całą Rodzinę: ciężko pracującą w utrzymaniu domu Matkę, a także Ojca który próbuje swoim bliskim przynieść choć trochę uśmiechu w tak trudnej dla nich sytuacji, oraz Rodzeństwo. Mateusz ma bowiem brata i siostrę, którzy też swoje przeżyli, nie zawsze mogąc liczyć na pomoc Rodziców, skupionych na potrzebach niepełnosprawnego dziecka. Nie ma sensu żebym rozpisywał się nad kolejami całej fabuły. Jak to przeważnie w polskim filmie - na pierwszy rzut oka jest dość depresyjnie i smętnie. Ale to tylko pierwsze wrażenie. Bo już po chwili przebija się przez nie bardzo pozytywne przesłanie w postaci świetnych i celnych komentarzy głównego bohatera. Jest on niejako narratorem i mimo, że nie może na głos powiedzieć tego co chce, to my jako widzowie dostaliśmy od Twórców dar - możliwość poznania myśli Mateusza. A te sprawiają że od razu da się lubić tego chłopaka. Zwłaszcza, że w najgorszych dla siebie chwilach powtarza "Dobrze jest" i za każdym razem znajduje jakieś rozwiązanie, a przynajmniej odnajduje się w zastanej rzeczywistości. "Chce się żyć" składa się z aktów, każdy z nich ma tytuł wyświetlany w naszym alfabecie ale też i w piśmie 'obrazkowym' (tzw. Alfabet Blissa), stosowanym przez osoby niepełnosprawne do komunikowania się ze światem. Nie chcę spoilerować, lecz niektóre rozwiązania fabularne mnie pozytywnie zaskoczyły (okazuje się, że wbrew pozorom nie wszystko jest do dupy, jak to polska szkoła filmowa przyzwyczaiła się ukazywać) , tak samo humor w wykonaniu Mateusza. Słowem podsumowującym przedstawioną historię, nie da się jej tak po prostu streścić ale warto wiedzieć że niesie bardzo pozytywną energię, w naturalny sposób rozprawiając się z problemami osób cierpiących na tak głęboki stopień niepełnosprawności, jak u głównej postaci.


      Aktorstwo - SUPER !!!! Po pierwsze, brak tutaj typowych twarzy dla tych wszystkich gówien produkowanych taśmowo przez TVN, Łepkowską itp. Są aktorzy zupełnie dla mnie nieznani, bądź znani tylko pobieżnie. Przede wszystkim brawa należą się Dawidowi Ogrodnikowi i Kamilowi Tkaczowi - obaj grali Mateusza (odpowiednio: starszego i młodszego) i obaj spisali się na medal. Ich ruchy, mimika twarzy - wszystko perfekcyjne. Kiedy patrzę na obu udzielających wywiadów, to aż wierzyć się nie chce że to byli tylko aktorzy! Tak samo należy wymienić właściwie całą resztę obsady, bo o ile dwóch głównych odtwórców roli pierwszoplanowej jest godnych najwyższych nagród, o tyle reszta aktorów też depcze im po piętach :) Arkadiusz Jakubik (jedyny którego kojarzyłem w ogóle), Dorota Karolak, Katarzyna Zawadzka, Helena Sujecka, Mikołaj Roznerski, Anna Karczmarczyk, Anna Nehrebecka i wiele innych osób. Cała obsada była świetna, wszyscy prawdziwi w swoich rolach, trudno tutaj się silić na szczegółowe opisy, po prostu sprawili że ich bohaterowie ożyli.
      W segmencie technicznym uczepiłbym się oświetlenia. Momentami zbyt mocno było widać jego brak na planie (korzystano chyba często z naturalnego światła). Rozumiem, że w paru miejscach to był zabieg celowy, lecz jednak film to film, lepiej dać odrobinę za dużo światła, niż za mało - taka jest moja opinia. Poza tym dobry montaż, świetne ujęcia bardzo pomagające w opowieści. Praca kamery, obok narracji, była jednym z głównych elementów, dzięki którym my widzowie mogliśmy lepiej poznać Mateusza. I tylko dwa momenty jeszcze mnie zmyliły, w jednym fajerwerki chyba trochę zbyt podkoloryzowano jak na przełom lat 80/90 (z dzieciństwa pamiętam że w tamtych czasach nie było aż tak wielu i bogatych pokazów, tutaj Twórcy IMO przegięli), w drugim momencie montaż i ujęcie sugerowały pewne bardzo jasne rozwiązanie fabularne, które nagle po kilkunastu minutach okazało się czymś innym, niepotrzebne mylenie widza (również w narracji która też nie zdradziła początkowo prawdy, nie wiem czy to celowy zabieg czy nie).


       Podsumowując, warto zobaczyć film Macieja Pieprzycy. Bardzo rzadko chodzę do kina na polskie filmy, bo 99% z nich ma albo tematykę kompletnie mnie nie interesującą albo do bani zwiastuny albo (najczęściej) jedno i drugie. Niestety polska szkoła filmowa to jedno wielkie pasmo żenady. Ale są chlubne wyjątki, jednym z nich właśnie recenzowany film (możliwe że drugim "Jack Strong", bo też zwiastun dość przekonujący był). Twórcom udało się uniknąć pokazania niepełnosprawnego jako osoby żałosnej, nieporadnej i smutnej, zamiast tego mamy jak najbardziej prawdziwy obraz zahartowanego przez życie Mateusza, który się żadnym przeciwnościom losu łatwo nie poddaje. Sumarycznie, po seansie to aż "Chce się żyć". Ocena 8/10.

środa, 18 września 2013

Riddick


       Jednym z wielu oczekiwanych przeze mnie w tym roku filmów na pewno był "Riddick". To już trzecia część z tytułowym bohaterem w roli głównej. Uniwersum wymyślone przez Vin Diesela najpierw mogliśmy podejrzeć niczym przez szparę w drzwiach w "Pitch Black", po to by te drzwi otwarto dla nas na oścież w "Chronicles of Riddick". Oba filmy były różne w klimacie, oba mi się bardzo podobały. Po kontynuacji oczekiwałem jednak bardziej poszerzania uniwersum, wzorem "Kronik..." . Niestety, musiałem już przed seansem pogodzić się z faktem, iż otrzymamy drugie "Pitch Black" , z bardziej kameralną atmosferą. Taki powrót do korzeni. I jak się ten powrót ma ?
     Główny antagonista (nie wiem, jakoś Riddicka ciężko nazwać protagonistą :D ) znów jest opuszczony na jakiejś obcej, pustynnej planecie. Poznajemy w retrospekcji jego losy od objęcia tronu Necromongerów, do porzucenia na pustkowiu w jakimś zadupiu galaktyki.  Riddick znów musi walczyć o przetrwanie. Aż pewnego dnia, natrafia na opuszczoną stację najemników i postanawia sobie wezwać statek w celu rozprawienia się z jego załogą i otrzymania darmowej "taksówki" w kierunku ojczystej planety Furii. Akcja rozkręca się na dobre od przybycia dwóch grup "łowców głów" . Zaczyna się polowanie, zabawa w kotka i myszkę. Tylko czasami nie wiadomo kto jest zwierzyną a kto myśliwym. Niestety, w historii pokazanej w Riddicku jest kilka kretyńskich luk i dziur. A im bliżej finału, tym gorzej. Pozwolę sobie wymienić poniżej kilka najbardziej absurdalnych pomysłów scenarzystów:

SPOILERY
Jeden z pierwszych idiotyzmów - Riddick trafił do jakiejś jaskini z sadzawką na środku, okazuje się że po drugiej stronie jest wyjście w kierunku bardziej gościnnych krain. Bohater zamiast wspiąć się na skały i przejść po nich dalej.... woli walczyć z bestią ukrytą w wodzie, narażając przy tym bezsensownie swoje życie. Ba! Przygotowania do starcia trochę trwają, Riddick np. aplikuje sobie jad z mniejszego okazu tego gatunku, przy czym nie przechodzi to w jego organizmie bez echa.
Dalej - Riddick zakrada się do bazy najemników, tylko po to by pobazgrać coś tam krwią po szafce i tyle... nie ucieka przy tym rzecz jasna, dalej sobie tam siedzi. Totalny bezsens. Kradzione części statku ukrywa chyba na drugim końcu planety, bo jadą tam w cholerę długo tymi moto-poduszkowcami. Co najlepsze - wracają na piechotę!! Wśród roju obcych istot, które praktycznie zakryły powierzchnię planety i oczywiście chcą zjeść każdego kogo napotkają. A bohaterowie zamiast szukać wyrzuconego elementu od moto-poduszkowca, który leży w promieniu kilku metrów może wracają sobie z buta xxx kilometrów... cause Fuck Logic!!!

KONIEC SPOILERÓW


      Najbardziej bodły mnie cięcia montażowe. W kilku momentach widać dosłownie bezsensowne wycięcie jednej lub więcej scen. Generalnie scenariusz miał wyjść podobny do "Pitch Black" ale wykonanie zawiodło. Drętwe dialogi, szowinistyczne dowcipy, które były tak wymuszone jak się tylko da (i niestety rzadko mnie śmieszyły). Wszystko tam kolidowało ze sobą. Sumarycznie, wyglądało tak, jakby Twórcy nie do końca wiedzieli czy chcą robić "Pitch Black 2" czy coś nowego...
Nie pomogło przy tym drewniane aktorstwo. Jedynym pozytywem był sam Vin Diesel, ewentualnie jeszcze Katee Sackhoff, choć i tak to najsłabszy występ w jej karierze, do wytrenowanej a przy tym seksownej 'Starbuck' z BSG to lata świetlne brakuje. Za bardzo ją przypakowali. Jeśli 100-kilogramowa Dahl miała mi się podobać, to chyba równie dobrze mógłbym uznać samego Riddicka za seksowną laskę....
     In plus na pewno zaliczę całą warstwę wizualną filmu. Udało się Twórcom osiągnąć bardzo dobry poziom efektów. Nie jest to co prawda półka oscarowa, lecz zdecydowanie nie było praktycznie momentu gdzie coś by zazgrzytało. A warto tu np. pochwalić stworzenie zupełnie komputerowej postaci pustynnego...psa (??), towarzysza niedoli głównego bohatera. Do tego dochodzą tła, które czasem wyglądały jak żywcem wyjęte z jakichś obrazów. Montaż też był spoko. Choreografie walk do tego dobrze ułożone i dopracowane. Warto wspomnieć że wszystko to osiągnięto przy samodzielnym finansowaniu produkcji i niezbyt imponującym, jak na kino s-f, budżecie.
Muzycznie, czy coś tam było ciekawego? Jakoś nie mogę sobie przypomnieć...


    Podsumowując, poczułem się w kinie rozczarowany. Trzecia część opowieści o Furianinie to najsłabsza odsłona cyklu. Pogodziłem się nawet z faktem, że mało będzie rozmachu, ze historia bardziej intymna niż poprzednio. Za dużo jednak było luk fabularnych, kiepskie dialogi, scenariusz momentami wyglądał jakby był pisany przez 5-latka, czasami takie głupoty tam wyprawiali. W dodatku nie pomogły jawne cięcia w montażu przedstawionej historii. Film częściowo tylko ratuje warstwa wizualna. Niemniej jednak, pomimo rozczarowania dam Vin Dieselowi szansę i na kolejny film o Riddicku pójdę z chęcią, licząc tym razem na lepszy scenariusz i większy rozmach.. Ocena 6/10 . (z nostalgii za dawnym Riddickiem trochę chyba zawyżona)

niedziela, 15 września 2013

Ostatnio obejrzane

W ciągu ostatniego miesiąca obejrzałem parę filmów. W niniejszym tekście pozwolę sobie ocenić trzy najważniejsze.

Lincoln

Byłem dość ciekawy tego filmu. Po trailerach od razu widać że jest to pompatyczne dzieło historyczne. I rzeczywiście - sprawdza się to. Abraham Lincoln dostał od Spielberga ładną laurkę, z której wynika że był światłym przywódcą wyprzedzającym swoje czasy jeśli chodzi o walkę o równouprawnienie itp. Czy jest to obraz zgodny z prawdą ? Nie mnie to oceniać, gdyż specem od amerykańskich prezydentów nie jestem. Czuć było jak dla mnie troszkę budowanie spiżowego pomnika dla tej postaci. Niemniej jednak - film obejrzałem z dużym zainteresowaniem, gdyż uświadomiłem sobie jak mało widziałem obrazów o wojnie secesyjnej. Bez wątpienia ten co nieco dodaje do mojej wiedzy o tamtych czasach. Olbrzymim plusem jest oscarowa obsada - Daniel Day-Lewis, Sally Field, Tommy Lee Jones, Joseph Gordon Levitt, Jared Harris, Jackie Earle Haley itd. Bez cienia wątpliwości - pod względem aktorstwa jest tutaj mega-wysoki poziom. Zwłaszcza Daniel Day-Lewis tworzy słynnego "Abe'a" w godny pamięci sposób (za co zasłużenie zgarnął Oscara). W filmie tym wszystko - efekty, muzyka, scenografie i stroje - współgra ze sobą. Widać że jest to kino budowane pod Oscary i pod legendę słynnego prezydenta. Z drugiej zaś strony - tak jak wspomniałem na początku - dla mnie trochę zbyt pompatycznie było. Sumarycznie dałbym te 7,5/10. Dla osób interesujących się historią - warto obejrzeć.


Insidious

Drugim filmem, którego recenzją chciałbym się z Wami podzielić jest Insidious. Otóż, całkiem przypadkowo przeglądając sieć w poszukiwaniu nowości kinowych, natrafiłem na fakt że niedługo do kin wchodzi "Insidious: Chapter 2" - horror tego samego reżysera co recenzowany niedawno "Conjuring". A ponieważ sequel ten zgarnia niezłe recenzje wśród osób które już go zobaczyły, to postanowiłem że muszę obejrzeć część pierwszą. Fabuła skupia się tutaj na snach. Jest to zabieg o tyle nietypowy, że świat duchów ze światem onirycznym rzadko kiedy idą w parze w horrorach.  Oceniając skrótowo całą historię - zamysł jest bardzo dobry, wykonanie już jakby trochę mniej. Mnie najbardziej raziła przewidywalność, po prostu bywają momenty kiedy postaci niemal wprost mówią widzom "Ej, coś tu jest nie tak....ale spoko...na razie olejmy to..." . W dodatku w paru momentach film jest (niezamierzenie chyba) śmieszny. Dobrym przykładem niech będą czerwone drzwi i ....strzegąca ich zjawa która wygląda w 99% jak Richmond z IT Crowda ! 0_o (Polecam wszystkim odcinek IT Crowd s01e04 - "The Red Door" ) Aktorstwo również na ziemię nie powala. Gra tutaj Patrick Wilson, znany nam też z "Conjuring" właśnie lub z "Watchmenów". Niestety - moim zdaniem jego gra aktorska niewiele się różni w tych rolach, wszędzie ta sama zbolała mina... To co mnie in plus zaskoczyło, to parę straszących, nietypowych momentów. Końcówka też mi się podobała, gdyż takiego obrotu spraw nie podejrzewałem. W sprawach technicznych, nie mam do czego się przyczepić - to film o duchach, lecz na szczęście CGI było jak na lekarstwo, albo było ono tak dobre że aż nie widoczne. Suma sumarum - film oglądało się fajnie, z lekkim rozbawieniem, czasem z 'facepalmem', ale nadal było spoko i czekam na "Chapter 2". Moja ocena - 7/10.


Cloud Atlas

Kiedy widziałem trailery zapowiadające nowy, baśniowy film braci (...eee...tzn ...rodzeństwa? ciężko się połapać...) Wachowskich - totalnie mnie on nie ruszał. Uważałem, że historia zawarta w tym obrazie albo będzie jakimś kretyńskim romansidłem albo jakimś pseudo-patetycznym filozoficznym wywodem. I o ile rzeczywiście bliżej do tego drugiego niż pierwszego, to muszę bić się w pierś - Cloud Atlas jest niezwykłą i piękną zarazem, historią. Oparty jest na noweli o tym samym tytule. W filmie mamy 6 historii, różnych głównych bohaterów, którzy pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego. Jak się jednak okazuje, od połowy dzieła Wachowskich - powieści zaczynają się w magiczny sposób zazębiać. Mimo 3 godzin, oglądałem film z rosnącym zainteresowaniem. Nie jest to seans łatwy, dość łatwo na początku się pogubić. Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że w każdej historii grają ci sami aktorzy, lecz różne role (w tym prawie każdy zagrał też jedną postać z płci przeciwnej do swojej). Osobiście, najbardziej ceniłem dwie najpóźniejsze czasowo historie - wiek XXII i klon Sonmi-451 w Neo-Seulu oraz bliżej nieznana przyszłość "106 lat po Upadku" (wikipedia podaje że to XXIV wiek). Dlaczego właśnie te fragmenty ? Bo miały w sobie najwięcej z s-f, jednocześnie historia Neo-Seulu pokazuje społeczność, którą wkrótce my sami możemy się stać - bezduszny rój, dążący do posiadania wszystkiego co się tylko da posiadać. Z kolei dalsza przyszłość urzekła mnie takim...oczyszczającym klimatem. Coś jak w "Wehikule Czasu", gdy bohater przypadkiem trafia setki tysięcy lat w przyszłość i zastaje dzikie plemiona żyjące na fundamentach dawno zapomnianej, zaawansowanej technologicznie cywilizacji - tutaj jest dokładnie to samo! Z całej fabuły przebija się pozytywna myśl - nasze życie ma sens i nawet jeśli jesteśmy tylko pyłkiem na tej planecie to pozornie nieistotne czyny mogą później nieść skutek w czasach, w których nikt już o nas nie będzie pamiętał... Aktorzy zostali dobrani do tej historii bardzo dobrze. Przoduje Tom Hanks i Hugo Weaving, ale też pochwaliłbym Bena Wishawa i Jamesa D'Arcy - obaj młodzi spisali się fenomenalnie. Cała warstwa techniczna stoi na blockbusterowym poziomie. Chylę czoła przed trudem jaki zadali sobie Twórcy - stworzyć 6 odrębnych światów, to na prawdę tytaniczna praca!! Cieszę się, że tak się pomyliłem względem tego filmu i że go obejrzałem. Jedynym minusem były opowieści najbardziej zbliżone czasami do naszych - rok 2012 i lata 70-te. Tam zabrakło mi czegoś, w sumie mało ciekawe były. Muzyka miała być bohaterem tego filmu ale dla mnie przeszła trochę niezauważenie....Oceniam Cloud Atlas na 8/10.


sobota, 24 sierpnia 2013

Elysium


      No to witam w kolejnej recenzji. Dziś na ruszt idzie rasowe kino s-f, "Elysium". O Neillu Blomkampie po raz pierwszy usłyszałem przy promocji jego pierwszego głośnego filmu "Dystrykt 9". Przy okazji było tam wymieniane nazwisko Petera Jacksona jako jednego z producentów. Sam film zaskakiwał świeżością. Pomysł był dość oryginalny, bo połączono obcych z typowo slumsową dzielnicą, efekty przy tym były piorunująco dobre jak na tak "kameralne" kino. Generalnie uważam, że tamten obraz był "w sam raz na jeden raz" ale w pamięci mimo tego pozostał. Do tegorocznego dzieła reżysera podchodziłem z dużą rezerwą, trailery wyglądały dość zachęcająco ale nie było jakiegoś efektu "wow". Niemniej jednak, uważałem że warto będzie sprawdzić. Zwłaszcza, iż w obsadzie znalazła się Jodie Foster, a sam film już jest bliski blockbusterom (100 mln $ budżet).
      Wprowadzenie do opowieści nie jest zbyt długie, ot ludzkość zbudowała sobie na geostacjonarnej orbicie stację 'Elysum', na której żyją najbogatsi. Reszta, plebs żyje na zatłoczonej Ziemii, w slumsach. Główny bohater, Max jest właśnie takim szarym ludzikiem. W przeszłości zajmował się drobnymi przestępstwami (i większymi też) a aktualnie stara się uczciwie pracować na swój los. Jego marzeniem od dziecka jest dostanie się na stację. Udaje się to nielicznym szczęściarzom, co mamy okazję zobaczyć w późniejszej części filmu. Bieg wydarzeń zmusza Maxa do poszukiwania drogi na 'Elysium' i to szybko, czas ucieka. Protagonista zostaje przy tym wplątany w starcie wielu różnych potęg tamtejszego świata, przy czym obrywa mu się parę razy. Czy uda mu się spełnić marzenie ? Sami musicie się przekonać ;) Ogółem, fabuła jest spoko, tempo opowiadanej historii w miarę równomierne, aczkolwiek muszę przyznać że momentami przysypiałem. Brakuje trochę tej historii charyzmy i według mnie nie ma żadnego zaskoczenia. Często w tego rodzaju opowieściach s-f jest jakiś 'twist' w fabule, nawet w cienkim jak siki scjentologa "Oblivionie". Tu mi tego zabrakło. Również końcówka była troszku zbyt hollywoodzka. W ogólnym rozrachunku historia wypada jednak całkiem nieźle, są fajne momenty, na pewno dobre jest wprowadzenie do postaci, do całego uniwersum.


     Aktorstwo, co ciekawe, w tym akurat obrazie jest dużo ciekawsze u drugo- lub nawet trzecioplanowych charakterów, niż u tych z pierwszego sortu. Matt Damon jest tutaj...Mattem Damonem (czy tam Jasonem Bournem, co za różnica :P ) Choć ten typ jego min i gry aktorskiej akurat pasuje do postaci, gdyż Max ma trochę cech wspólnych ze słynną postacią graną przez Matta. Warsztat pokazany przez Jodie Foster niestety nie zwala z nóg. Lecz podzielam opinię, że to wina scenariusza i jej postać była trochę przerysowana, jednocześnie pusta w środku. Nie wiemy o niej praktycznie nic poza faktem że jest niedobrą Panią, która próbuje zabić wszystkich wkoło :P Świetny za to okazuje się Sharlto Copley jako Kruger - najemnik, zabijaka. Jego postać również jest przerysowana do granic absurdu. Lecz jest w nim coś co przyciąga uwagę. Nie wiem czy to zamierzony efekt Twórców, lecz Kruger śmieszył mnie w każdej scenie. Jego akcent (szkocki? irlandzki? coś w ten deseń) jest dość nietypowy i groźby, które wypowiada powodują, że chce się śmiać bardziej aniżeli bać. Warto nadmienić też obecność Williama Fichtnera (jako Carlyle) oraz Wagnera Moury (Spyder) , obaj stworzyli wystarczająco ciekawe postaci, by je tu odnotować.


      Olbrzymim plusem filmu są efekty wizualne i scenografia. To one decydują o głównej sile "Elysium". CGI są topowej klasy. Często miałem problem z rozróżnieniem czy dany pojazd był robiony komputerowo, czy widzimy realnie istniejącą makietę. Efektów było sporo, a jednocześnie też widać iż dodano je do zdjęć plenerowych (a nie do green screenu), bo ujęcia mają swoją głębię i przestrzeń, co w przypadku kręcenia w studiu nie ma miejsca. Scenografie też ciekawe - slumsy w 2154 roku wyglądają jak te dzisiejsze, z kolei 'Elysium' to ostoja nowoczesności, której skrawki tylko trafiają na powierzchnię planety. Lecz mam jedną uwagę - sama stacja jest zrzynką z Cytadeli z gier Mass Effect. Pomysł na stację na planie okręgu, w środku którego są domy, parki, miasto itd. został tam właśnie pokazany i od tamtej pory widziałem już co najmniej 2-3 takie stacje - 'Elysium' jest jedną z nich. Twórcy jednak popełnili pewną lukę - ich stacja nie zawiera żadnej obrony przeciw meteorytom, tak samo jak nie pokazano jakim sposobem magicznie utrzymywana jest tam atmosfera i jednocześnie każdy statek z kosmosu może sobie ot tak wlecieć, bez wstrząsów, przeciążeń itp. Również egzoszkielety wydały mi się niepotrzebnym i wprowadzonym trochę na siłę elementem.
Muszę się czepić też montażu w scenach walk, gdyż ten był momentami koszmarny. Nie dało się czasem wychwycić co kto komu zrobił. Mogliśmy się tylko domyślać. Na całe szczęście "Elysium" jest w 2D. I dobrze, bo trójwymiar nie miałby chyba tutaj większego sensu i byłby na siłę.


       Kończąc wywód, film Neilla Blomkampa - pomimo wielu wad - broni się w moich oczach. Jest to na pewno historia, którą warto zobaczyć. Podobnie było z "Dystryktem 9". Mam wrażenie że tamten był odrobinę bardziej oryginalny. Tutaj sporo pomysłów na świat przedstawiony "gdzieś już było". Nie zmienia to faktu że ja wychodziłem z sali umiarkowanie zadowolony. Nawet wymieniane wyżej wady w postaci średniej klasy aktorstwa, czy momentami złego montażu nie były w stanie przysłonić świetnych efektów, scenografii i pewnej specyficznej estetyki, którą cechują się filmy tego reżysera. Oceniam "Elysium" na 7/10.