wtorek, 4 lutego 2014

Jack Ryan: Shadow Recruit


      Mamy nowy rok i nowe rozdanie w kinach. W tym roku będzie sporo na prawdę ciekawych propozycji dla kinomaniaków (ciekawych odsyłam do wujka Google). Na początek jednak film, na który akurat nie było mi spieszno. Historie z Jackiem Ryanem, bohaterem powieści Toma Clancy'ego nigdy nie były moim oczkiem w głowie. Stąd, niedzielne wyjście do kina - zainicjowane przez kumpla, który jest fanem Clancy'ego - było sporym spontanem. Podchodziłem do tego obrazu z totalnie pustą głową (i napełnionym burgerem brzuchem :P ). Jedynie ciekawiło mnie jak sprawdzi się Kenneth Branagh w reżyserii kina akcji. Jest to przecież znakomity reżyser, jego "Henryk V" bardzo przypadł mi do gustu (tak się powinno kręcić lektury !!!! ) a "Thor" z Marvela również cieszył świetnym klimatem i był jednym z jasnych punktów 1. fazy MCU. Zatem jak wypadło najnowsze dziecko Brannagha? Zapraszam do poczytania.
     Historia przedstawiona w filmie nie odzwierciedla żadnej z powieści Clancy'ego. Jest to samodzielna opowieść, troszeczkę zahaczająca o origin-story. Widzimy bowiem Jacka Ryana najpierw w czasach studenckich w Londynie, potem w trakcie akcji w Afganistanie, gdzie zostaje poważnie ranny. W trakcie rehabilitacji nie tylko poznaje Cathy, swą przyszłą małżonkę, lecz zostaje także zwerbowany do CIA jako analityk. Po jakimś czasie spokojnej i dość nudnej pracy, ciąg wydarzeń sprawia że Jack ląduje w Moskwie, gdzie musi z dnia na dzień przyjąć odpowiedzialność bycia pełnoprawnym agentem. Właściwie przez cały film tempo akcji jest prowadzone w dość równomierny sposób, ale odkąd przenosi się ona do Rosji, to trochę przyspiesza. Jak przystało na kino szpiegowskie, mamy tutaj inteligentnie zrealizowane operacje agentów CIA. Jednocześnie jest też kilka scen typowych dla filmów akcji - pościgi i strzelaniny. Niestety, te pierwsze wypadają co najwyżej średnio, a drugie niewiele lepiej. Głównym winowajcą jest tu gra kamery (swoją drogą piękna w innych rodzajach scen) oraz - jak zawsze - montaż od którego można dostać padaczki. Dla mnie kulminacyjnym momentem filmu było jednak pojawienie się czarnego charakteru. Viktora Cherevina zagrał bowiem sam.... reżyser Kenneth Branagh. I muszę przyznać że jest to bohater o magnetycznej osobowości. Dwie sceny z nim - w gabinecie i w restauracji - kradną według mnie film. Również należy zaznaczyć fakt, że początek filmu obfituje w retcony w stosunku do książek więc puryści mogą się chwilami poczuć nieswojo. Podsumowując, pod względem fabularnym "Jack Ryan: Shadow Recruit" prezentuje się dobrze, aczkolwiek mogłoby być lepiej. Sceny akcji, paradoksalnie dla tego typu kina, wypadają tu najsłabiej stąd ostatni akt filmu jest też najgorszym. Najlepiej bawiłem się w części środkowej, gdzie błyskotliwe dialogi (nie rzadko humorystyczne) przeplatane były wyśmienitą grą wszystkich aktorów z obsady. Szkoda że całokształt został popsuty przez źle prowadzone sceny pościgów i parę głupkowatych momentów.

      Właśnie, a jak jest z obsadą? Zacznijmy od głównego aktora, grającego Jacka Ryana Chrisa Pine'a. Chris pokazał jak dla mnie już w Star Trekach że jest dobrym aktorem i nadaje się do kina akcji. Jednocześnie potrafi przy tym świetnie grać mimiką i gestami, co sprawdza się doskonale w bardziej komediowych fragmentach (a są takie!). Jego żonę gra Keira Knightley. Coś dawno jej nie widziałem, muszę przyznać. Nigdy nie należała do moich ulubionych aktorek i tym występem też jakoś nie poruszyła mojego serca. Widać jednak że pod wodzą tak znamienitego reżysera jest w stanie stworzyć wystarczająco interesującą postać. (Kolega twierdził że bardzo zgodna z ksiażkowym pierwowzorem). W moim odczuciu najlepsza z całego filmu jest postać Viktora, w którą wcielił się Branagh. To przerysowany, komiksowy wręcz, czarny bohater. Jednocześnie bardzo inteligentny, przy czym mający swoje słabostki. Bardzo duże wrażenie zrobiła na mnie scena w restauracji, w której reżyser/aktor pokazał swój geniusz. Nie wypada również zapominać że na ekranie pojawia się Kevin Costner, grający szefa Jacka - adm. Harpera. Na pewno ten aktor dodaje coś pozytywnego do scen w których się pojawia i warto było właśnie jego wybrać do tej roli, którą odkupił częściowo winy za zagranie tak koszmarnie skonstruowanej postaci, jaką był Jonathan Kent w "Man of Steel".

      Byłem pod sporym wrażeniem scenografii i pracy operatorów. Te pierwsze zachwycają, zwłaszcza Moskwa. Gabinet Cherevina ma w sobie coś z barwowej estetyki, jaka była prezentowana w "Thorze". Z tym że tu występuje głównie czerń, przy czym super pomysłem było dla mnie powieszenie obrazu z Napoleonem, jakby podkreślającego megalomańskie zapędy Viktora. Co do pracy kamer, to świetnie podkreślały one elementy, które reżyser chciał abyśmy zobaczyli. Bardzo obrazowy był kadr rozmowy między ambasadorami USA i Rosji, a między ich twarzami kula (będąca oczywistym symbolem planety) , która nadawała scenie symboliki starcia dwóch mocarstw. Zdecydowanie dużą zaletą filmu jest właśnie ta jego artystyczna część, teatralna powiedziałbym nawet bo takich teatralnych zagrywek jest sporo.
        Co do muzyki, to nie rzucała się specjalnie w uszy więc trudno mi coś więcej napisać, zatem przejdę do podsumowania. Nadal kino szpiegowskie nie należy do moich ulubionych gatunków. Tak samo ekranizacje powieści Clancy'ego. Spodziewałem się jednak, że Kenneth Branagh zafunduje nam świetne pod względem artystycznym dzieło i tak było. Niestety, ważna w tego typu kinie, część scen akcji pokazała że reżyser nie czuje się w takich rzeczach najlepiej. Trochę szkoda bo mogło wyjść coś wybitnego a tak film w paru ważnych punktach (m.in. w finale) szwankuje. Nie szwankuje za to gra aktorska i kreacje postaci oraz świetne dialogi, wszystko to zapewnia nam 2 godziny godziwej rozrywki. Moja sumaryczna ocena: 7,5/10 .