sobota, 22 września 2012

Black Swan


     No to w końcu przyszedł czas na głośny film Aronofsky'ego. Za rolę w tym dziele Natalie Portman została nagrodzona m.in. Oskarem, Saturnem i paroma innymi nagrodami przemysłu filmowego. O obrazie mówiło się swego czasu sporo, głównie za sprawą dość odważnych lesbijskich scen między wyżej wymienianą Portman a Milą Kunis. Brzmi jak typowy mokry sen nerda prawda? Więc tym raźniej postanowiłem w końcu ten film obejrzeć.
      Fabuła opowiada o zaangażowanej w swą pasję baletnicy, której marzenie się spełnia: dostaje do zagrania dwie główne role "Jeziora łabędzi" - białego i czarnego łabędzia. W trakcie przygotowań musi się zmagać ze swoimi fobiami, lękami, ze strachem przed utraceniem roli. Jednocześnie (tylko pozornie moim zdaniem) kłody pod nogi rzuca jej reżyser spektaklu, który nie jest do końca przekonany o tym, iż główna bohaterka o imieniu Nina się nadaje. Dodatkowo próbuje "otworzyć" ją na rolę poprzez rozbudzenie jej seksualnego spełnienia (czyt. próbuje ją wykorzystać). Jakby tego było mało, między nią a koleżanką z baletu - Lily (w tej roli genialna i przepiękna Mila Kunis) - rodzi się dziwny rodzaj więzi, na pograniczu przyjaźni, fascynacji i żądzy. Im bliżej premiery samej sztuki, wszelkie problemy Niny nasilają się. My jako widzowie prędko orientujemy się, że dziewczyna ma problemy z psychiką i nie wszystko co widzi, jest realne. Wszystko nasila się, a w trakcie samego spektaklu dosłownie świat realny miesza się z widziadłami rodem z horrorów. Właśnie tu moim zdaniem Daren Aronofsky popełnił największy błąd scenariusza. Pozwolił, żeby do silnie psychologicznego filmu przeniknęły krwawe wstawki z horrorów klasy B. Dodatkowo parę momentu służyło taniemu przestraszeniu niczego nie spodziewającego się widza. Wybitnie to nie pasowało do budowanego przez tyle minut klimatu i zepsuło moim zdaniem wydźwięk filmu. Poza tym bywają w trakcie "Black Swana" przestoje akcji, trochę nudnawe sceny. Ale z takimi należy się pogodzić. Filmy oparte na psychice ludzkiej mają to do siebie, że bywają na pozór trochę mało atrakcyjne.


      Aktorsko jest bardzo ciekawie. No na pewno Natalie Portman zasłużyła sobie na nagrody tą rolą. Nie dość że schudła do niej, ćwiczyła balet (a scen baletowych jest dość sporo!), to jeszcze świetnie oddała charakter swej neurotycznej, a po chłopsku mówiąc - ostro popapranej - bohaterki. Brawa dla Natalie! Na drugim miejscu wymieniłbym Milę Kunis. Bo bez niej nie byłoby Natalie w pewnym sensie. Postać Lily to jakby odwzorowanie czarnego łabędzia ze spektaklu. Ubiera się na czarno, ma seksowny tatuaż na plecach, ogółem więc bywa niegrzeczną dziewczynką ;) Jest w niej sporo seksappealu, czegoś czego brakuje Ninie. Dlatego właśnie dopiero dwie postaci tworzą tak genialne sceny. Słynnych erotycznych wstawek trochę jest. Począwszy od głośno omawianej sceny łóżkowej między Niną a Lily, poprzez masturbującą nad ranem się baletnicę, a na bezpardonowym obmacywaniu przez reżysera kończąc. Tego ostatniego gra Vincent Cassel. To udana rola tego Pana, zdecydowanie mnie przekonał. Jego postać wcale nie jest tak jednoznaczna. Osobiście uważam, ze część odważniejszych scen między reżyserem a Niną, rozegrała się tylko i wyłącznie w głowie tej ostatniej. 


      Jeśli chodzi o wszelkie techniczne sprawy. Scenografii skomplikowanych nie było jakoś zbyt wiele. Efektów specjalnych trochę, zwłaszcza w końcówce. I były, muszę przyznać ciekawie zrobione. Pochwaliłbym świetną scenę pod względem montażu - tę na imprezie, kiedy Nina z Lily poszły się zabawić. Muzyka, jak należało oczekiwać, bardzo subtelna i oparta na motywach z samego słynnego "Jeziora Łabędzi".
       Podsumowując, jest to film ciekawy, warty obejrzenia. Na pewno zostaje w głowie. Z drugiej zaś strony miejscami bywało nudno, a końcówka została zepsuta przez zbyt drastyczne sceny, nie potrzebne w takim obrazie. Mógł być drugi "Piękny umysł", ale coś nie do końca odpaliło. Nie mniej jednak, warto było obejrzeć, chociażby dla tych paru scen Natalie i Mili ;D Ocena 7,5/10

czwartek, 13 września 2012

Men in Black 3


     Nie ukrywam, że ze sporą dozą ciekawości przystępowałem do seansu trzeciej już części cyklu o "facetach w czerni". Dwie poprzednie części były dobrym kawałkiem kina, ze wskazaniem na pierwszą, gdyż to ona głównie zapadła mi w pamięć. Ale może to przez to że dużo więcej razy ją oglądałem ;). Film "Men in Black 3" powstał wiele lat później, w sumie można by to traktować jak odgrzewany stary kotlet, jakiś skok na łatwą kasę. Lecz w rzeczywistości jest to całkiem zgrabnie zrobione dobre kino. Dorasta on na pewno do swych poprzedników.
     Scenariusz tej części przewiduje podróż w czasie. Z pilnie strzeżonego więzienia dla kosmitów ucieka niebezpieczny Boris (o ksywie "the Animal") i cofa się w przeszłość aby wymazać 'K' z naszego świata. Agent 'J' musi podążyć jego śladem, aby ratować partnera. Tam natyka się na jego młodszą wersję (w tej roli genialny Josh Brolin). Razem współpracują aby przywrócić pierwotny bieg wydarzeń. Po drodze poznają kosmitę - Griffina - który ma zdolność widzenia wielu linii czasowych na raz, (coś jak obserwator z Fringe'a). Daje to świetne pole do popisu dla scenarzystów, zwłaszcza gdy pokazują postrzeganie świata przez Griffina. Nie zdradzę nic więcej z fabuły, bo zepsułbym niespodziankę. Starczy powiedzieć, że dowiadujemy się w tym filmie czegoś bardzo interesującego nt. agenta 'K' :) Na prawdę takiej zagrywki ze strony scenarzystów się nie spodziewałem. Ogółem więc historia przedstawiona w 'trójce' jest na prawdę solidna, z wieloma komediowymi wstawkami, z polotem, właśnie tak jak poprzednie części. Nie jest to oczywiście kino wybitne, ale fajne, z błyskiem.
    Aktorsko muszę pochwalić Josha Brolina. Jest nowy w obsadzie, ale wpasował się genialnie. Mistrzowsko odgrywa rolę młodszego agenta 'K'. Doskonale naśladuje przy tym mimikę Tommy'ego Lee Jonesa (dalej skrótowo: TLJ). Will Smith zagrał w porządku, ale nie piałbym z zachwytem nad jego grą aktorską. Wykonał swoje zadanie i już. Mamy też oczywiście (choć nie zbyt długo) legendę - wspomnianego TLJ. Jak zwykle w epicki sposób odgrywa sztywnego do bólu i granic rozsądku, agenta. Ma też aktorsko ciekawe zadanie patrząc na interesującą rzecz jakiej się dowiadujemy o przeszłości jego postaci. Podsumowując, MiB 3 to film z dobrze dobraną obsadą, nikt tu nie zawiódł.
     Technicznie, jest dobrze, choć nie powiem że jakoś rewelacyjnie. Urzekły mnie sceny, w których mamy okazję dostrzec świat oczami Griffina. Poza tym pochwaliłbym za fajny klimat scen imprezy u Andy'ego Warhola. Muzycznie i dźwiękowo jest, jak przystało na tę serię filmów, pozytywnie. Ale nie powiedziałbym, że wybitnie. Po prostu tam gdzie ma być patetycznie, jest patetycznie. Tam gdzie ma być łzawo, jest łzawo, a tam gdzie lekko i przyjemnie, jest przyjemnie :)
     Podsumowując tę, może i krótką, recenzję - "Men in Black 3" to kino warte uwagi. Jeśli ktoś lubi humor poprzednich części oraz aktorstwo TLJ, ciekawe zwroty akcji i podróże w czasie to zdecydowanie jest 'must-see' (i można dodać +1 do mojej oceny). Dla reszty osób będzie to niezły film, ale niekoniecznie taki który należy obejrzeć żeby nie było wstydu :P Ocena 7/10

wtorek, 11 września 2012

[Rec]3 Genesis

    Recenzja będzie krótka, bo i film nie zasługuje na nic lepszego. Z braku lepszego pomysłu postanowiłem ja sobie pewnego dnia obejrzeć trzeci już film z hiszpańskiej serii o zombie. Poprzednie dwie części w ciekawy sposób łączyły klimaty żywych trupów z filmem pseudo-amatorskim. [REC] 1 i 2 były kręcone w większości 'z ręki', co nadawało akcji i fabule odpowiedni dreszczyk emocji. Obie części łączyła historia tego samego budynku, w którym były głodne świeżych mózgów zombiaki.
      Opisywana w niniejszej recenzji 'trójka' to dzieło praktycznie oderwane od poprzedników. Zostało przez Twórców określone jako "alternatywny sequel" (WTF ? 0_o ). Akcja toczy się na weselu. Państwo młodzi nie cieszą się długo szczęściem, gdyż jeden z wujków postanowił jeść mózgi, przy czym pasją tą zaraził też szereg obsługi. Jak należy się domyśleć plaga zombie szybko się rozprzestrzeniła. Film nabiera z czasem cech survival horroru (tzn. mamy pomniejszającą się grupkę "jedynych ocalałych"). Historia jest żenująco głupia, praktycznie jej nie ma, ot - latają w kółko uciekając przed zombie. Na nieszczęście dla tego, pożal się Panie, "arcydzieła" fabuła nijak nie łączy się z poprzednimi dwoma filmami, jedynie nawiązując do nich lekko w dwóch miejscach. Twórcy sami nie wiedzieli na co postawić: groteskę czy strach. Dzięki temu mamy jedną z najgłupszych scen filmowych EVER: panna młoda obdziera sobie kawałek sukni, żeby lepiej jej się biegało, bierze do ręki piłę łańcuchową po czym tnie zombie na kawałeczki ..... w takt hiszpańskiego disco polo 0_o Czy muszę coś więcej dodawać ?
      Aktorsko jest kiepskawo. Wyróżniłbym tylko Leticie Dolera, która grała rzeczoną pannę młodą. Bo urodę rzeczywiście ma ciekawą ;) no i faktycznie coś tam pograła powiedzmy :) Co do reszty ekipy, to raczej pominę milczeniem.
      Technicznie - nie wiem po co robić film z serii [REC], żeby w połowie zrezygnować z ujęć "z ręki" na rzecz kręcenia zdjęć normalną kamerą. PO CO ???? Twórcy stracili tu jeden ze swoich najlepszych atutów.
      Podsumowując, jest kiepsko, ale miejscami śmiesznie. Za to że setnie się ubawiłem w paru punktach, oraz za pannę młodą <mlask> dam te 4/10 ;P

niedziela, 2 września 2012

Sunshine


      Przyjaciółka poleciła mi swego czasu "Sunshine" - podobno "mega świetny film" :).... pomyślałem że warto zobaczyć. Zdecydowanie jest to hołd złożony klasycznym thrillerom s-f. Czuć tu klimaty "Kuli", ale też mocno powiewa "Ósmym pasażerem Nostromo", a także każdym innym filmem opowiadającym o grupce ludzi zagubionych gdzieś w obcym dla nich środowisku.
        Opowieść toczy się w 2057 roku na pokładzie statku Icarus-II wysłanego w kierunku słońca. Celem misji jest ratunek rodzaju ludzkiego. Słońce gaśnie i trzeba je 'pobudzić'. W tym celu specjalnie skonstruowany pojazd kosmiczny holuje największy ładunek wybuchowy jaki kiedykolwiek został stworzony na Ziemii. Zadaniem załogi Icarusa jest wlecenie w koronę naszej gwiazdy i 'wrzucenie' do środka (pod dokładnie wyliczonym kątem podejścia itp) materiału wybuchowego o wielkości i wadze Manhattanu (!!!). Po drodze natykają się na opustoszały statek z pierwszej misji, z którą urwał się kontakt 7 lat wcześniej. Decydują się na zboczenie z kursu, ponieważ ładunek tegoż Icarusa-I może zdublować szansę na powodzenie misji. To co jednak tam zastaną na pewno odmieni oblicze całej wyprawy ;) a czy misja zakończy się sukcesem? Tego już szanowni widzowie nie dowiedzą się ode mnie, trzeba samemu obejrzeć. Starczy powiedzieć, iż fabuła jest dobrze ułożona, choć końcówka trochę mnie denerwowała i gubiłem się. Na pewno jednak film ma klimat ! Czuć tutaj atmosferę osamotnienia, zamyślenia, a jednocześnie udało się Twórcom nie przegiąć i nie zrobili z tego egzystencjalnego pierdzenia.
     Aktorsko jest ....zaskakująco ciekawie. Nie jest to kino z czołówki, ale osoby jakie się tam przewijają na prawdę mile zdziwiły mnie. Przede wszystkim Cilian Murphy w głównej roli fizyka - Roberta Capy - może nie jest ona jego najlepszą (wolę Scarecrow'a u Nolana ;) ) ale na pewno ciekawą i taką która zapisze się w dorobku tego pana pozytywnie. Możemy także zobaczyć Chrisa Evansa (przyszłego Kapitana Amerykę) jako Mace'a - oficera, który przejmuje dowodzenie wyprawą w trakcie wiru wydarzeń jakie się rozgrywają na pokładzie Icarusa. Bardzo ucieszyłem się widząc Hiroyuki Sanadę jako dowódcę całej misji. Na pewno sporo osób kojarzy go z LOSTa , gdzie zagrał tajemniczego Dogena. W "Sunshine" też ma trochę okazji do pokazania swego kunsztu, choć chciałbym go dłużej oglądać na ekranie...
     Co do efektów, to jest bardzo dobrze !! Spodziewałem się poprawnego CGI, jak przystało na solidnie zrobionego, hollywoodzkiego średniaka s-f. A dostałem zdecydowanie więcej - nadzwyczaj piękne obrazy ze statku. Scena naprawy tarczy Icarusa na pewno będzie zapamiętana przeze mnie na dłużej. Tak samo pokój obserwacyjny i różny wygląd naszej gwiazdy w zależności od filtrów w oknie. Scenografie należy zdecydowanie pochwalić. Film z 2007 roku posiada dekoracje i scenografie na poziomie tegorocznego "Prometeusza" 0_o.
     Muzycznie i dźwiękowo jest też nieźle. Może muzyki jako takiej za bardzo nie kojarzę, ale udźwiękowienie sprawia, że jako widz jeszcze bardziej wczuwałem się w atmosferę i w to co przeżywali bohaterowie.
      Film ma też swoje wady. Uważam że jednak jest zbyt 'sztampowy'. Pomimo technicznej 'piątki', pomysł na historię opowiadaną przez "Sunshine" oceniłbym na '4+', ale już samo wykonanie na '4-' SPOILER Sceny kiedy pozostali przy życiu członkowie załogi ganiają się z jakimś ledwo żywym zombie jednak średnio mi pasowały, można było pójść bardziej w kierunku psychologicznym, lepiej by na tym skorzystała cała opowieść. Myślę, że za szybko zginął kapitan wyprawy w związku z czym pozbyto się dobrego aktora, który mógł jeszcze sporo ciekawych scen "udźwignąć". KONIEC SPOILERA
     Sumarycznie, oceniłbym "Sunshine" na 7/10. Dla fanów s-f jest to pozycja warta zobaczenia, na pewno nie będą zawiedzeni. Pozostali mogą zobaczyć ten film, ale nie muszą, gdyż nie należy on raczej do 'klasyki' gatunku i niczym przełomowym nie jest.