wtorek, 15 kwietnia 2014

Oscarowe filmy

      W ostatnim czasie wiele z tegorocznych zdobywców Oscarów wyszło na nośnikach blu-ray itp.
W związku z tym postanowiłem zobaczyć kilka interesujących mnie tytułów i tak oto narodził się ten zbiór mini-recenzji. Zapowiadałem go parę dni temu ale niestety mi się przedłużyło.
Za to, żeby wynagrodzić oczekiwanie, dołożyłem czwarty film. No to zaczynajmy!

American Hustle

        Na pierwszy ogień poszedł obraz przedstawiający historię Irvinga Rosenfelda - oszusta, który zna światek fałszerzy sztuki. Złapany przez agenta FBI - Richie DiMaso - zostaje zmuszony do współpracy z organami ścigania. W zamian za pomoc w ujęciu 4 fałszerzy, dostanie święty spokój i czystą kartę. Niestety, apetyt funkcjonariusza rósł w miarę jedzenia, a przyskrzynienie zwykłych oszustów już mu przestało wystarczać. W ten sposób główni bohaterowie coraz bardziej wkręcają się w spiralę wydarzeń, z której trudno się wydostać. W mojej ocenie American Hustle to film z pogranicza 'heist movie' w rodzaju Ocean's Eleven oraz dramatu. Sporą zaletą fabuły są występujące w niej zwroty akcji. Minusem dla mnie jest ogólne jej prowadzenie, gdyż momentami się nudziłem i jednocześnie nie do końca jest to taki typowy 'heist movie', do wspomnianego klasyka gatunku 'heist'.
       To co mnie jednak ujęło najbardziej to świetna obsada głównych ról - Christian Bale jako Irving, Bradley Cooper jako Richie. Dla mnie największym blaskiem świeciły jednak nade wszystko panie: Amy Adams jako Sydney i Jennifer Lawrence w roli Rosalynd. Nic dziwnego że (podobnie jak panowie) dostały nominacje do Oscarów, bo szczerze to właśnie one na nie zasłużyły (a wcześniej za swoje występy w tym filmie zgarnęły po Złotym Globie). We wczuciu się w klimat końcówki lat 70tych pomaga świetnie dobrana muzyka, podobnie jak charakteryzacje i kostiumy.
     W mojej ocenie, pomimo iż nie był to film do cna wybitny, to warto go obejrzeć ze względu na świetną obsadę, zwłaszcza dla Amy Adams która przechodzi samą siebie, a Jennifer Lawrence - mimo iż jest jej mało - daje kolejny popis swoich umiejętności. Dodajmy do tego fajnie złożony soundtrack i dostajemy 2 godziny dobrego kina. Sumarycznie, wystawiłbym ocenę 8/10.


12 Years a Slave

       Drugim obejrzanym przeze mnie dziełem był nagrodzony 3 statuetkami (w tym najważniejszą dla Najlepszego Filmu) dramat o niewolnictwie w połowie XIX wieku. Jest to historia Solomona Northupa - wolnego czarnoskórego mężczyzny, który jest muzykiem i ma żonę wraz z dwójką dzieci. Sielanka prędko mija, gdy zostaje on porwany i zmuszony do niewolniczej pracy u kolejnych plantatorów. Film Steve'a McQueena w dość brutalny sposób przedstawia rzeczywistość, jakiej musieli stawiać czoła niewolnicy w tamtych czasach. Bici, poniżani i głodzeni - byli własnością, a nie ludźmi. W całej swej rozciągłości, obraz niestety momentami się dłuży. Trzeba jasno powiedzieć - to typowy amerykański film historyczny, skrojony pod Oscary. Osobiście, fabułę oceniam jako naprawdę niezłą, lecz to w zasadzie tyle.
      Podobnie ma się rzecz z obsadą. Nie błyszczy ani Chiwetel Ejiofor jako Solomon ani Lupita Nyong'o jako Patsey. Oboje tworzą raczej mało barwne, trudne do zapamiętania na dłuższą metę, postaci. Stąd tym bardziej nie rozumiem nagrody dla Lupity, dla mnie totalnie nietrafiona decyzja. Jedyną osobą z obsady, której należą się oklaski, był Michael Fassbender - słusznie w mojej opinii nominowany do Oscara. Stworzył przerażającą postać plantatora bawełny, Eppsa. Jego bohater jest nie tylko wybuchowym okrutnikiem, jest też pijakiem i z lubością wykorzystuje Patsey. To jedyna świetnie obsadzona rola w tym filmie.
     Jak przystało na obraz skrojony pod najważniejsze nagrody branży filmowej, kostriumy, charakteryzacje, wszystkie techniczne aspekty stoją na bardzo wysokim poziomie. W moich oczach nie ratują jednak one tego filmu. Sumarycznie, jest on dość średni (w najlepszym razie niezły). Nagroda za Najlepszy Film to IMO jeden z lepszych dowodów na panującą w naszym świecie zakłamaną poprawność polityczną. Z dzieł o niewolnictwie dużo ciekawszy był "Lincoln", tudzież poruszające dokładnie ten sam problem "Django", gdzie postaci były znacznie ciekawsze. Moja ocena: 6/10





The Wolf of Wall Street

    Trzeci obejrzany przeze mnie obraz jest według mnie zarazem najlepszym ze wszystkich nominowanych do nagrody za Najlepszy Film (a przynajmniej z tych kilku które widziałem). To dość długa opowieść o brokerze giełdowym - Jordanie Belforcie. Jest on osobą jak najbardziej prawdziwą, sam film powstał na bazie jego książki. Przedstawia nieudane początki pracy Belforta w czasach krachu giełdowego z 1987 roku, a następnie moment gdy założył własną działalność i jak ją dalej prowadził. Nie ma się co oszukiwać - ponieważ obraz Martina Scorsese przedstawia życie brokerów takim jakim rzeczywiście było, to składa się nań głównie pasmo imprez, seksu, narkotyków i innych ekscentrycznych zachowań. Niewątpliwą zaletą fabuły "Wilka..." jest fakt, że ciężko go jednoznacznie zakwalifikować: jest sporo humorystycznych wydarzeń, czyniących z filmu momentami komedię. Z drugiej strony, patrząc na staczającego się coraz bardziej w otchłań uzależnień Jordana, nie da się mu nie współczuć. Historia przedstawiona tutaj jest jak bańka spekulacyjna - narasta by w końcu pęknąć, a wtedy jest źle. Źle dla postaci oczywiście. Dawno żaden film nie zrobił na mnie tak dobrego wrażenia, a jednocześnie tak przerażającego. Tym trudniej się o tym myśli, jeśli mamy świadomość że te wszystkie imprezy i ekstrawagancje to żadna fantazja, tylko szczera prawda!
      Pod względem obsady - tu dzieli i rządzi Leonardo DiCaprio. Jeśli za ten film i za tę rolę nie dostał Oscara, to już nie wiem za co by mógł. Zgodzę się, że grał już wcześniej podobnych bohaterów - w Aviatorze, czy "Catch me if you can" chociażby - ale najlepiej wychodzi mu to właśnie tutaj, w "Wilku...". Jego Jordan Belfort zjednuje sobie widzów w mgnieniu oka, dokładnie tak samo jak klientów którym opycha akcje. Z reszty obsady jest też druga hipnotyzująca wszystkich persona. To pierwszy "mentor" Belforta - Mark Hanna - w którego rolę wcielił się obłędny Matthew McConaughey. w 3-godzinnym filmie mamy go raptem na ekranie przez ...15 minut ale ten kwadrans to dla mnie bezsprzeczny Oscar za rolę drugoplanową! Zwłaszcza w scenie w restauracji gdzie w krótkich i dosadnych słowach Mark instruuje początkującego Jordana w tajnikach zawodu.
      W aspektach technicznych nie doszukałem się żadnych uchybień. Prawdą jest jednak że tego typu film nie wymagał żadnych skomplikowanych CGI, efektów itp. 
      Podsumowując, dla mnie to najlepsze z dzieł nominowanych za Najlepszy Film. Obraz Scorsese zupełnie inny niż jego poprzednie a jednocześnie mający z nimi wspólne mianowniki takie jak świetna gra DiCaprio, czy pewien sposób opowiadania historii (główny bohater jest narratorem). Tego się nie da dobrze opisać, to trzeba obejrzeć. Jedyną wadą (bo innej nie jestem nawet w stanie znaleźć) jest może ciut za mało barwna muzyka i kilka momentów chwilowej nudy, stąd moja ocena 9,5/10 .


Dallas Buyers Club

     Filmy o AIDS, gejach i transwestytach to nie jest to co lubię najbardziej. Stąd też do obrazu Jean-Marca Valée zabierałem się jak kot do jeża. Postanowiłem spróbować głównie ze względu na chwalonego Matthew McConaugheya, któremu według recenzentów udało się tym filmem wyjść z szufladki komedii romantycznych i lowelasów i rzeczywiście zrobił to w genialnym stylu. Sam film opowiada o postaci Rona Woodroofa, kowboja któremu lekarze w połowie lat 80tych oznajmiają, że choruje na HIV i zostało mu około 30 dni życia. Facet bierze się w garść, gdy odkrywa że leki forsowane przez szpitale i koncerny farmaceutyczne nie pomagają, zamiast tego odnajduje alternatywną terapię, która znacząco pomaga mu poprawić swój stan zdrowia. Poprawia na tyle, ze Ron nielegalnie zaczyna sprzedawać niezatwierdzone w USA medykamenty ludziom chorym, takim jak on. Spodziewałem się historii o powolnym odchodzeniu ze świata, a dostałem coś zupełnie innego i wartościowego. W film nie tylko wpleciono aspekty dotyczące praktyk koncernów farmaceutycznych, ale też i odmiennych orientacji seksualnych. Te reprezentuje nam postać transwestyty Rayona. To na pewno druga, po Ronie, interesująca persona. Samo dzieło warto obejrzeć właśnie ze względu, że jest o czymś innym i z ludzkiego dramatu wyciąga tyle dobrych działań i myśli ile można.
     Za swoje role w tym filmie, McConaughey (Ron) i Jared Leto (Rayon) zostali uhonorowani statuetkami i w mojej opinii zasłużyli na nie. Może minimalnie lepiej McConaughey zagrał rolę drugoplanową w "Wilku..." niż Leto w "Dallas..." ale i tak werdykt Akademii uznaję za dobry. Ron to niepoddający się przeciwnościom losu, zahartowany kowboj. Jest tak uparty że w momentach gdy choroba powinna go przykuć do łóżka, kroczy tylko siłą rozpędu. Leto, wychudzony w przeraźliwy sposób, gra tu chyba swoją najlepszą rolę, jego Rayon jest na pierwszy rzut oka odrzucający, lecz z czasem (podobnie jak główny bohater) zaczynamy go lubić, jego inność ale też odkrywamy że w gruncie rzeczy wcale nie jest tak do końca kimś zupełnie odmiennym. Za obie kreacje zasłużone brawa!
    Podsumowując, "Dallas..." to nie jest typowy film o chorobie. To obraz opowiadający o przetrwaniu, niepoddawaniu się i akceptacji innych ludzi. Pozytywnie mnie zaskoczył. Nadal to nie jest kino z moich ulubionych gatunków, lecz na pewno - podobnie jak American Hustle - warte obejrzenia. Ode mnie 8/10 .

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz